Uciekinierzy z września 1939 r. na Ziemi Garwolińskiej – relacja Zofii Nałkowskiej

Zofia Nałkowska (1884-1954), pisarka znana nam z lektur szkolnych, we wrześniu 1939 r. razem z tysiącami innych Polaków uciekała przed Niemcami. W „Dziennikach czasu wojny” (Warszawa 1970) opisała swoją wrześniową tułaczkę po południowym Mazowszu. Poniżej zamieszczamy fragment jej dzienników, które opisują sytuację w powiecie garwolińskim. Pisarka uciekała pociągiem z Warszawy:

8 IX 39. Piątek.

Jeszcze noc drogi, ranek. Po Garwolinie i Pilawie znowu postój w Łaskarzewie. Na sąsiedni tor wjeżdża pociąg z wojskiem, armatami ubranymi w gałęzie, kuchniami, i staje. Nawiązują się jakieś stosunki, ktoś dostaje od żołnierzy wody gorącej, są jakieś konszachty o papierosy. I nagle surowy krzyk dowódcy podoficera, żeby się wszyscy kryli, że nie wolno rozmawiać, że będzie strzelał. Tu był zdaje się koniec rzeczywistości turystycznej. Zaczęły się naloty jeden za drugim, huki, strzały bliskie, Bogusław pchnął mię, położy na podłodze pociągu. Gdy przycichło, pod oknami zaczęli się przemykać ci i owi – cichaczem, skręcali na drogę między kartofliska z walizeczkami. Gdy przechodził Grubiński, okazało się, że dziennikarze opuścili już pociąg, nie uprzedzając pani Gojawiczyńskiej, która liczyła na ich opiekę. Zwinęliśmy się prędko, Bogusław pobiegł jeszcze, by ostrzec Rusinków, ale ich nie znalazł i nie wiadomo, czy uciekli, czy gdzieś się skryli, bo rzeczy w przedziale zostały. Ledwie odeszliśmy parę kroków od pociągu, gdy nagle zaczął się nalot, jakiego dotąd nie było. Leżeliśmy w bruzdach kartofliska tuż nieomal przy ostrzeliwanym torze. Samoloty sunęły nisko nad nami, zrzuciły mnóstwo bomb – w ten sposób, że jednak znaleźliśmy się w środku. Jeszcze raz przekonałam się, że się nie boję, że nie na to jestem tchórzliwa. Pierwszy raz w życiu byłam tak blisko nagiej ziemi, cała ubabrana w kurzu i czułam, czego dotąd tylko czytałam opisy, jak serce bije mi o ziemię. Gdyśmy wreszcie wstali, za nami paliło się kilkanaście białych kul przy ziemi, niezwykle dziwnych, jak rozsypane słońca, dymiące czarno, a przed nami dwa wielkie drzewa dymu bez płomieni. – Puściliśmy się we czwórkę jakąś drogą – jak najdalej od toru i pociągu – i jeszcze jeden zaraz potem nalot przeleżeliśmy na jakiejś trawie i w jakichś drzewach. Bomby nie upadały już blisko, ale gdyśmy jeszcze leżeli tak w trzecim miejscu, nie bardzo czując niebezpieczeństwo, nagle znad pobliskiego lasku wyszedł olbrzymi bombowiec tak nisko idący, jak samochód po drodze, i przeszedł nad głowami, nieledwie muskając nas ogonem. Nie zrobił nic prócz hałasu. Ale wrażenie było dziwne. – Popatrzyłam na opuszczony pociąg, ciemny, mały stał obok wojskowego daleko – oba w pustce, dymach i płomieniach. Z bruzd pobliskiego pola dźwignęli się dwaj obcy panowie, porozumieliśmy się znakami i nie wiadomo czemu zeszli jak znajomi. Jeden odpadł, drugi poszedł z nami, bardzo rozczarowany i defetystyczny urzędnik, wędrujący aż z Torunia do daleko i dawno wysłanej do Sokala żony i dzieci. Walizki dawno porzucił po drodze, miał tylko teczkę. Razem skierowaliśmy się do wsi Jankowo, gdzie niewiele uzyskawszy prócz człowieka do rzeczy, poszliśmy za jego radą przez las, gdzie zobaczyliśmy między drzewami olbrzymią wyrwę w ziemi od bomby, pnie zerwane w połowie, popalone liście i trawę. Miły ten człowiek, który ostatecznie wyprowadził nas znowu na tor, tylko dalej, okazał się, jak objaśniła później jego żona, łagodnym wariatem. Po powrocie do Jankowa spotkaliśmy pierwszych uchodźców zorganizowanych, mających najęty wóz i dużo bagażu. Pan powiedział, że znosić takie rzeczy, jakie nas spotykają, może pomóc tylko głęboka wiara, pani była farmaceutką. Jakoś nie przyłączyliśmy się do nich, bo trzeba było czekać na przywiezienie ich rzeczy, zostawionych przy pociągu, i z tym samym miłym gospodarzem, opici mlekiem i wodą, cokolwiek umyci, poszliśmy dalej. Po drodze jakaś gosposia wyszła przed zagrodę i poprosiła nas na kawę. Mój Boże! z jakimż wzruszeniem piłam tę wodę bez cukru, zabarwioną z lekka na żółty kolor,  o którym powiedziano tam, że prócz kawy dali też trochę herbaty, i za nic przyjąć nie chcieli zapłaty, tak że trzeba było dawać coś w prezencie dzieciom. Piliśmy to na dziedzińcu, siedząc po części na przyniesionych krzesłach, prowadząc towarzyską rozmowę o wojnie z wielu osobami tej rodziny. Potem doszliśmy do sołtysa, by nająć konie, tam zjedliśmy prawdziwy podwieczorek, dostaliśmy jaj, mleka, Bogusław naparzył z paczuszki takie mnóstwo herbaty, że uczułam strach kogoś, kto myśli o przyszłości. Towarzysz z Torunia nie jest zbyt miły, targuje się z ludźmi bardzo, nie ocenia ich pracy ani usług. Najętym wózkiem jechaliśmy drogą w ciemności, widząc wciąż trzy płonące na widnokręgu pożary, do wsi zajętej przez wojsko, Bogusław udał się z jakimiś nadziejami do dowódcy, ale ten kazał jak najprędzej wieś opuścić. Ruszyliśmy dalej, minęliśmy niebezpieczną szosę i osiedli w wiosce następnej, gdzie opuścił nas woźnica. Pustka, noc. Drzemałam leżąc w futrze na ziemi przed jakimś zamkniętym sklepikiem, niechętni ludzi przechodzili koło mej głowy. Jedna z ciemnych postaci dała się namówić Bogusławowi na wzięcie walizeczek, zachęcona obietnicą maski. Poszliśmy za tym człowiekiem w noc, już bardzo zmęczeni, przez spaloną wieś. W grozie i ciemności stały wzdłuż drogi same kominy. Groźna dniem, wciąż ostrzeliwana szosa warszawsko-lubelska, ku której idziemy, zdradza się z daleka chrobotem sunących ku Lublinowi wojsk i błyskami niebieskich smug światła. Wiadomo, że trudno jest tamtędy przejść, tak zbitą idą masą wojska wraz z uchodźcami. Dochodzimy do szosy, ktoś pyta: „Kto idzie?”. Widzimy przerwę i rzucamy się w nią od razu. „Przechodzić, przechodzić!” krzyczy w ciemności oficer, idący przed następną kolumną. Jesteśmy już po drugiej stronie, człowiek zostawia pakunki, bierze maskę, pieniądze, pokazuje nam dalszą drogę po nocy i odchodzi. Trudno uwierzyć, że to jest wciąż ten sam dzień, że to dziś w południe uciekliśmy z pociągu w Łaskarzewie. Bierzemy pakunki, idziemy, noc jest chłodna, ale futro ciąży mi bardzo. Bogusław zabiera wszystko z moich rąk. – Wędrujemy długo drogą niepewną, boczną, piaskami po ciemku, wciąż z Garwolinem płonącym z lewej strony. To ja jednak idę najgorzej, w piasku ścieżki wąskie, z których się obsuwam. […] Trafiamy jednak szczęśliwie do kolonii Ostrożeń C, stukamy do okien w pierwszej chacie. Nieufna dziewczyna i młodszy od niej chłopiec otwierają i idą pytać tatuńcia, czy pozwoli nam nocować. Stary, głuchy gospodarz okazuje się czarująco gościnny i bezinteresowny, do izby przynoszą słomy, śpimy skwapliwie śród much i upału. Z rana słuchamy jego opowiadań z czasów wojny światowej, czekamy długo, by się uspokoiło na niebie, słyszymy pohukiwania bomb. Panie Gojawiczyńskie boją się wcześniej jechać, tracimy dużo czasu. Młoda, pełna wdzięku i żałości, opowiada o zmarłej mamuńci, która wszystkim rządziła, a tatusiowi wszystko jedno, wszystko dobrze. Wśród łez mówi, że jej narzeczony poszedł na wojnę. Mamuńcia nie chciała, żeby za niego szła, bo był taki, że ani ojca się nie bał, ani matki, lubił wypić, do roboty, jak chciał, był bardzo prędki, jak nie chciał, nic nie robił. Charakterystykę znanego mi z wielu doświadczeń typu męskiego uzupełniła jeszcze tym, że nigdzie jej nie dał iść, z nikim mówić, a jak co, to ją bił. Jest czuła, skargliwa: że od śmierci mamusi wszystko na jej głowie, że tatuś na wszystko tylko „dobrze, dobrze”. Szczupła blondynka, delikatna, nie najmłodsza, może materiał na starą pannę, skoro tak trafnie charakteryzuje wady mężczyzn.

Ostrożeń C – Żelechów, 9 IX 39. Sobota.

Istotnie, niezapomniany ten tatuńcio każdemu z przechodzących rano żołnierzy i uchodźców każe dawać darmo chleb, mleko i co jest w domu. On też zawierzył nam wóz i syna na drogę do Żelechowa, dość, jak się tam obawiano niebezpieczną. Poranek przewlekły, jeszcze nie ma wozu, jeszcze się boją. Po umyciu się przed chatą z kwarty, poszłam w pole, dzień pogodny, białawy, mglisty i ciepły, w bliskim lasku schowane przed nalotami krowy i dwie miłe owce. […] Wyjazd po serdecznych podziękowaniach. Po drodze naloty, schodzenie z wozu, postój znowu w dwóch chatach i mili w nich ludzie, tak pełni własnej jakości, tak każdy inny. Młoda kobieta śmieje się, że już żołnierze wypili mleko, ale coś i dla nas znajduje. – Mąż poszedł na wojnę, ona jest z dzieckiem u teściów. Teściowa, którą nieruchomo siedzącą widzieliśmy przez okno, jest obłąkana, ciągle się modli. W pewnej chwili wchodzi z dziedzińca do izby brat teścia, chłop młody, duży, z miejska ubrany, w wysokich butach, cywil, uciekający dalej na rowerze. Wydaje się zły czy opryskliwy, ale nie o to chodzi. Jakże chce tego wojska i wojny, jakże jest oburzony, że – zamiast wziąć do wojska – gnają go nie wiadomo gdzie, jak żebraka. Odjeżdżając już widzieliśmy, jak stał na drodze z żołnierzami, przed punktem opatrunkowym, napraszał się i żądał, by go wzięli. Mijamy jakieś ugory i łączki, wielką jak przepaść wyrwę po bombie wśród pola, znowu długo leżymy w lesie, w pięknym gaju, w rowach z dawnej wojny. […] Wreszcie jednak ruszamy dalej. Ufny lnianowłosy chłopiec Janek kiepsko powozi, za to mówi, czego uczył się w szkole, ma lat czternaście. Powstaje potworny projekt (pana Mirony Sz., owego urzędnika z kartofliska, który odtąd dzieli nasze losy), by tego chłopca z koniem zatrzymać, by go przymusić do dalszej jazdy za Żelechów, bo to kwestia „życia i śmierci”.  Ale nie stało się tak, puściliśmy go, wylądowawszy w Żelechowie – mieście najgorszego wspomnienia. Szosa zawalona uciekającym wojskiem, wozy, samochody, piesi uchodźcy. Tu dopiero widać panikę. Z domu przy kościele wychodzi ksiądz, wysoki, poważny, dowiaduje się, kto jesteśmy, mówi, że o koniach nie ma mowy, nam, kobietom, radzi życzliwie, żeby zostać. Dowiadujemy się o oblężeniu Warszawy, o Stoczku i Maciejowicach. Wszyscy uciekają, wczoraj przejechała przez Żelechów Szczucka z całą rodziną wielkim wozem w dwa konie, jadąca do Rumunii (!) Mężczyźni muszą odchodzić natychmiast (ów Miron i Bogusław). Wchodzimy do ciemnego mieszkania, zasłony, światełko w ostatnim pokoju. Bogusław niszczy resztkę papierosów, wyrzuca bieliznę, cicho pyta: „może pójdziesz, może jednak pójdziesz z nami”. Obcy pokój, gdzie dobrotliwie dają nam, kobietom, nocleg. Bogusław na osobnej rozmowie poleca nas gorąco temu księdzu, zrobimy to, co zrobi jego matka i siostry, jesteśmy pod opieką ludzi godnych zaufania. W ciemny przedpokoju żegnamy się prędko. Jest to krótkie, pobieżne rozstanie na zawsze. „Pamiętaj o Siedlcach, o bracie, tam będę cię szukał”.

Łomnica, 10 IX. Niedziela.

Ta noc innej rzeczywistości: decyzja czekania tam na Niemców, rezygnacja, osłupiały pierwszy od dawna sen w łóżkach i pod kołdrami. Odtąd jestem kimś innym. Wszędzie ciemność, zamknięte okiennice, zasłony. […] Rano, o wpół do szóstej, wiadomość, że trzeba natychmiast opuszczać miasto, że miasta palą. Szybka decyzja, zmniejszone pakowanie, zostawiam nieliczne prowianty, dwie puszki oliwy, biorę resztę herbaty i czekoladę. – Ksiądz radzi nam udać się do pobliskiej wsi Łomnicy, daje list do nauczycielki. Idziemy same, już tylko we trzy, do obcego miejsca, gdzie mamy zostać. Jakiś człowiek, znaleziony po drodze w tym przerażonym mieście, niesie nasze pakuneczki. Ranek pogodny, mleczny kolor powietrza, droga niedaleka, rzadkie chaty Łomnicy rozrzucone po łagodnych pagórach, wioseczka spokojna i zaciszna. Z dwu chat po drodze ukazują się zarośnięci, też tam już osiadli uchodźcy. Znajdujemy szkołę – rzecz z teatru czy powieści, raźna nauczycielka z młodziutką córką (p. Sawicka), ludzie schodzący się słuchać radia, samoloty przefruwają nad gankiem. W sali szkolnej ławki zsunięte, część izby zasłana pachnącym sianem po poprzednich noclegach. Na jednej z tych ławek piszę. Szkoła jest w chacie wiejskiej, wynajętej od chłopa. Po dziedzińcu chodzą świnie, kury i krzyczące zaczepne gęsi, dwa jednakowe nieduże psy rwą się i jęczą na łańcuchach. Piękna, duża sarna, większa od Basi, przechadza się wolno po zagrodzie i polu, chodzi sobie sama do lasu, niekiedy wraca dopiero po paru dniach. W radio słychać głos z Warszawy, odwołujący alarm lotniczy, oraz przemówienie Starzyńskiego: zagrzewa ludność do męstwa i obrony, zaleca uprzątanie gruzu ze zwalonych domów, uprzątanie gnijących odpadków z ulic i podwórzy, otwieranie sklepów. Co się tam dzieje! Zaledwie po paru tych dniach! Jest bombardowana, oblężona, ale jeszcze nie wzięta. Dziwi się temu jeden z przechodzących żołnierzy, który wyszedł z Warszawy dopiero wczoraj: tramwaje ustawili w poprzek ulicy, sypali wały. – Tą wioseczką na boku, tymi polnymi ścieżkami płyną wciąż uchodźcy i żołnierze po dwóch, trzech. Oberwani, głodni i brudni. Każdy z tym jakimś miejscem, z którego wyszedł, z całą swoją historią i swoim dramatem. Żołnierze znad Warty i żołnierze zza Warszawy i tacy, którzy nie mówią, skąd są. Wszyscy chowają się  do domu i pod drzewa przy nalocie, nasłuchują, czy leci bombowiec, czy samolot, rozważają, czy nie swój, czy obcy, czy może angielski. Przestrzegają się nawzajem, by nie stać przed gankiem ani na drodze. Gdy zobaczą ludzi w polu, zwłaszcza żołnierzy, gdy zobaczą ich znikających we drzwiach chat – samolot nurkuje i obsypuje uciekających kulami. Każdy woźnica chowa konia z wozem pod drzewo, jadący kryją się w krzaki lub rowy. Co to jest? Cała Polska jest tak rozkołysana, cała Polska płynie. – Poprzedniej nocy zbudzono przez radio mężczyzn i kazano, żeby szli. Mężczyźni od 16 do 20 lat mają uchodzić – na własną rękę, iść przed siebie gdziekolwiek. Niemcy mają zastać kraj pusty, bez mężczyzn, bez rąk roboczych. Więc jeszcze idą, więc można jeszcze iść. Wkrótce po nas przyjeżdża do szkoły matka i siostra księdza z Żelechowa, są przerażone, bo po drodze wóz ich był z bliska ostrzelany z aeroplanu. W tę samą niedzielę po południu ruszamy jednak w dalszą drogę bocznymi drogami na Łuków. Towarzyszy nam poznana w Łomnicy cała wędrowna rodzina państwa S. z Warszawy. Doszli aż tu piechotą z wózkiem dziecinnym, pięcioletnią córką, niesłychanie grubą kucharką Kazią i jasnowłosą panną Lodzią. Pan jest tym zarośniętym uchodźcą, który wyszedł do nas ze swej zagrody, ciężkawy, dobrotliwy brunet, pani jasna, szczupła, zdecydowana blondynka. Ona właśnie raczej niż on chce iść dalej i nas to tego namawia. U nauczycielki zostawiam jeszcze część bagażu, żywność, którą tu niepotrzebnie nabyłam, obie maski, różne zbędne mi fotografie Zosi Kuczyńskiej i Bogusława. – Przez parę godzin polubiłam tę wioskę, tak ustronnie i miło położoną. Umyłam się, wyprałam część spódnicy i trykoty, które wyschły szybko na słońcu, zachwyciłam tą sarną. Jestem sama teraz wśród nich, sama za siebie decyduję. Jest mi dobrze.

 

Fotografia ‚Bombardowanie linii kolejowej’ ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego.

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *