Ewa Domarecka wspomina swojego dziadka, Antoniego Maszkiewicza z Unina.
Dziadkowi
Skapnęła z łyżeczki słoneczna kropla…
jak przez magiczne szkiełko
z mojego dzieciństwa
ujrzałam dawno zapomniany świat
pod starą pochyloną lipą
dziadek
tętniące życiem pszczele domy
wokół kwitnący sad
W tej kropli zaklęta była moja pamięć
Dziadek Antoni to mój jedyny i ukochany dziadek, którego znałam, i jak mówiła moja mama, przy którym ciągle „dzwoniłam”. Największą pasją dziadka była przydomowa pasieka. Kilkanaście pni z pszczelimi rodzinami było ustawione w sadku, W sadku, w odróżnieniu od dużego sadu, który otaczał całe domostwo. Były tam zwykłe ule skrzynkowe i kilka bardzo starych, wydłubanych w jednym pniu. Do pracy w pasiece dziadek nakładał ubranie z lnianego płótna utkanego przez babcię. Przed pójściem do pasieki mył się szarym mydłem, bo pszczoły nie lubią obcych zapachów. Pomimo, że w domu był kapelusz z siatką, to go nie zakładał. Jedynie gdy pszczoły się roiły, zabezpieczał głowę kapeluszem. Nie pamiętam, by jakaś pszczoła kiedykolwiek dziadka użądliła. Ja tego nie uniknęłam. Opowiadał mi o porządku panującym w rodzinie pszczół, uczył, że trzeba je szanować, i że nie wolno ich zabijać. Fascynował mnie podkurzacz do zadymiania otwartego ula gdy były wyjmowane ramki do opróżniania z miodu. Moim zadaniem było poruszanie miecha by żar nie przygasł. Zawsze był w domu zapas wierzbowego próchna, które było najlepsze do podkurzania pszczół. No i kręcenie korbką centryfugi przy odwirowywaniu z plastrów miodu. Najprzyjemniejszym przywilejem przy wykonywaniu tej czynności było podstawianie palucha pod cieknący miodek i oblizywanie go.
Miód, mleko prosto od krowy i pajda pieczonego przez babcię chleba to był najlepszy smak z mojego dzieciństwa.

