Dziewczynka z cukierkami

W dniu 6 września 1939 r. dwóch dziennikarzy sportowych, jak wielu innych, na rozkaz płk. Umiastowskiego wyruszyło z Warszawy do Lublina. Do Garwolina dotarli 8 września 1939 r. i byli świadkami tego, jak płonęło nasze miasto. Obaj zdali z tego relację. Opowiadanie Jana Erdmana już przypominaliśmy na naszym portalu. Teraz chcemy przypomnieć wspomnienie Wojciecha Trojanowskiego.

Wojciech Trojanowski

Dziewczynka z cukierkami

Nie zostałem zmobilizowany w porę, a więc na nieszczęsny rozkaz radiowy płk. Umiastowskiego udałem [się] do Garwolina, szukając oddziału artylerii, który zresztą najzupełniej przypadkowo w parę dni potem odnalazłem.

Niemcy — rzecz jasna — rozkaz o wielkiej zbiórce także usłyszeli i zaczęli drewniane miasteczko bombardować niemalże w tym momencie, gdy ja się tam znalazłem w towarzystwie mego przyjaciela Jana Erdmana i mego kuzyna Edwarda.

Przepraszam, jeśli to opowiadanie zbudzi pamięć rzeczy bolesnych, ale nie o to chodzi. Przykre było tylko tło wydarzeń, tak dobrze każdemu znane, że już nikogo nie dziwi, ani nie przeraża. Chciałbym teraz opowiedzieć o malutkiej dziewczynce, która nagle zmieniła się w kobietę. Tak jak wiele dziewcząt i dziewczynek, którym wojenna historia naszego kraju zawdzięczała swoje najpiękniej zapisane karty, a które także i dziś dźwigają na swoich ramionach niełatwe i niecodzienne obowiązki.

W naszych oczach z nieba posypał się na miasteczko grad bomb zapalających i w kilka minut potem południowe granice osiedla zamieniły się już w morze ognia. Drewniane, parterowe budynki płonęły jak żagwie, pożar rozprzestrzeniał się gwałtownie, stopniowo ogarniając całe miasto. Żydowscy mieszkańcy, którzy po raz pierwszy zetknęli się z okropnościami wojny, wpadli w zrozumiałą panikę. O zorganizowaniu jakiegoś sensownego ratunku w ogóle nie było mowy; ludzie biegali we wszystkie strony jak mrówki po rozbiciu kopca, plącząc i histerycznie zawodząc. Przenosili swój dobytek na drugą stronę szerokiej szosy, wyrzucali przez okna pierzyny, taszczyli na plecach jakieś worki, połamane meble. Stary Żyd z długą siwą brodą usiłował siekierą rozwalić własny domek, stojący na drodze ognia. “Wszyscy tak powinniście robić!” — krzyczał zadyszany. — “Inaczej nic nie pomoże!”. Nikt go jednak nie słuchał, a starzec musiał wkrótce sam uciekać, absolutnie nic nie zdoławszy uratować.

Stałem blisko linii ognia z mymi towarzyszami, na próżno starając się zorganizować jakąś gromadną akcję. Tu trzeba było zrywać dachy, walić płoty i przewracać ściany, zanim jeszcze nadejdzie fala ognia. Potrzebna była organizacja, spokój i poświęcenie, zamiast tego mieliśmy koło siebie tylko objawy paniki, albo zupełnego otępienia. Ochrypliśmy obaj od krzyku i w poczuciu zupełnej bezradności daliśmy wreszcie spokój dalszym próbom.

W pewnej chwili zauważyliśmy, że płomienie zbliżają się do drewnianej budki, w której mieścił się malusieńki kramik ze słodyczami. Cały sklepik nie miał więcej niż dwa metry szerokości i ze cztery metry długości. Na drewnianych półkach stały pudełka z lukrowanymi piernikami, butelki z kwasem czy lemoniadą i kilkanaście szklanych słoi, wypełnionych landrynkami. Na bruku przed drzwiami siedziała młoda kobieta, sparaliżowana strachem. Trzymała za rękę małego chłopczyka, który darł się ile mu tylko sił w płucach starczyło. Biedny żydowski sklepikarz w chałacie trzęsącymi się rękami ściągał z półek flaszki i słoje, które prawdopodobnie stanowiły cały jego majątek. Pakował te swoje skarby do worka, ale wszystko mu z rąk leciało, a podłoga była usłana zdeptanymi piernikami i potłuczonym szkłem.

Mała dziewczynka, która nie miała więcej niż siedem lat, zbierała z podłogi cukierki i zdeptane pudełka, wynosząc to wszystko na dwór i ładując do wielkiego kosza na kółkach, jakiego ubodzy ludzie używają do przewożenia bielizny. Wychudłe, wymizerowane stworzenie blade było jak papier. Szeroko otwartymi oczami z przerażeniem patrzyła na zbliżającą się ścianę ognia, nie płakała jednak wcale, tylko dolna szczęka latała jej jak na sprężynach. Sąsiedni dom płonął niczym pochodnia, jedna ściana budki zaczynała paczyć się i trzeszczeć, a z dachu pokrytego papą kapały już krople roztopionej smoły. Rzuciliśmy się pomagać i wspólnymi siłami w ciągu kilkudziesięciu sekund opróżniliśmy sklep. Utkaliśmy jakoś ten słodki dobytek w koszyku, właśnie w tym momencie, gdy języki ognia przeskoczyły na dach, który w jednej chwili buchnął ciemnoczerwonym płomieniem.

Siedząca kobieta nagle zbudziła się z odrętwienia, chwyciła chłopczyka pod pachę a drugą ręką zaczęła ciągnąć naładowany wózek uciekając od ognia. Sklepikarz, zziajany i cały okryty potem, nie bawiąc się w podziękowania za pomoc popychał z tyłu wózek, pociągając za sobą dziewczynkę. Odeszliśmy parę kroków od ognia, przez chwilę patrząc na tę patetyczną rodzinną kawalkadę, ratującą z pożogi wojennej tak wydawałoby się śmieszne i bezsensowne karmelki, pierniki i lemoniady… Biegli prędko mieszając się z tłumem. Był to tłum, w którym każdy myślał tylko o sobie, nikt się na nikogo nie oglądał i nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co się dookoła dzieje. Stado ogarnięte paniką, wyzbyte — zdawałoby się — jakichkolwiek ludzkich odruchów, kierowane wyłącznie instynktem samozachowawczym.

Córeczka sklepikarza obejrzała się raz i drugi. Gdy wreszcie oddalili się spory kawałek, nagle wyrwała rękę z dłoni ojca, nabrała ze słoja dwie garście cukierków i drobniutkim kłusikiem wróciła, biegnąc w naszą stronę. Zatrzymała się zdyszana. Ciągle miała szeroko otwarte oczy i ciągle latała jej szczęka w konwulsyjnym dreszczu. Nie była w stanie wydobyć głosu. Spojrzała tylko na nas tymi przerażonymi oczami i wyciągnęła chude rączki, pełne kolorowych landrynek. Były to fioletowe kwadraciki, czerwone serduszka i zielone prążkowane beczułki. Zdobyła się na grymas, który miał zastąpić uśmiech, dziękowała. Oczywiście wzięliśmy cukierki, a dziewczynka odwróciła się i pognała za ojcem.

Przez chwilę staliśmy w osłupieniu, trzymając w rękach lepiące się cukierki. W takich okolicznościach, w takiej strasznej chwili —jakimżeż sposobem mogła o dziękowaniu pamiętać, jak potrafiła się na to zdobyć! Jakiż to dziwny impuls pchnął ją ku nam w niepohamowanej chęci spłacenia usługi, w nagłym przypływie wdzięczności? Myślę, że pod wpływem okropnych przeżyć, w tej zabiedzonej malutkiej dziewczynce nagle zbudziła się kobieta — świadoma swych obowiązków, odważna, a równocześnie subtelna i delikatna…

Dziwne wspomnienie. W dwa dni potem, kiedy docierałem do Warszawy, już niemal zupełnie otoczonej, landrynki skleiły się razem z kieszenią w jedną lepką masę. Musiałem oderwać i wyrzuć całą kieszeń.

Jeśli ta dziewczynka jeszcze żyje, to jest dzisiaj dorosłą i na pewno dobrą kobietą, ale była przecież Żydówką i niewiele miała szans na przeżycie wojny…

Źródło: Dziennik Związkowy = Polish Daily Zgoda: an American daily in the Polish language – member of United Press International, 22 stycznia 1980, nr 272

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *