Przypominamy niezwykłą historię życia Jana Celeja z Woli Żelechowskiej – żołnierza I wojny światowej, który powrócił do swej rodzinnej miejscowości dopiero po 19 latach. Opowieść o nim opublikowały „Nowiny Codzienne” z 24 lipca 1933 r. (nr 218):
Nieboszczyk we wsi rodzinnej zbiera po wsiach dowody, że… żyje!
Jedna z tragedyj wojennych
Jan Celej, 30-letni chłop z Woli żelechowskiej, pożegnał w roku 1914 swoją żonę i wyruszył z armją rosyjską na wojnę. W roku 1915 w czasie walk pod Dęblinem i odwrotu armji rosyjskiej z nad Wisły, Celej został ciężko ranny. W stanie beznadziejnym odwieziono go do szpitala, a potem wgłąb Rosji, gdzie wszelki słuch o nim zaginął. Gdy po wielu latach od skończenia wojny Jan Celej nie wrócił do domu, siedlecki sąd okręgowy wydał w roku 1923 orzeczenie, że uznaje Jana Celeja za zmarłego w dniu 31 grudnia 1918 roku.
Na mocy tego dokumentu wdowa po Celeju, Anna Celej, wyszła w roku 1924 zamąż za gospodarza Piotra Książka i ślub ich odbył się równo w dziesięć lat po odejściu Celeja na europejską wojnę. Odtąd życie płynęło w nowem gospodarstwie spokojnie, aż pewnego dnia czerwcowego bieżącego roku spokój ten zamącił nagle niezwykły wypadek.
Wczesnym rankiem na Woli Żelechowskiej pojawił się jakiś straszny, obdarty, kulawy, napół oślepły starzec – włóczęga, który zatrzymał się przed domkiem Książków i przeżegnawszy się, zawołał:
— Tu moja chata!
Kiedy zdumieni chłopi zapytali go, kim jest, odpowiedział, że jest Janem Celejem, że wrócił z długiej tułaczki do rodzinnej wsi i do swojego domu. We wsi zakipiało, a najwięcej zaniepokojony był powrotem Celeja nowy mąt rzekomej wdowy, Piotr Książek. Do włóczęgi wieś ustosunkowała się początkowo wrogo, potem podzieliła się na dwa obozy: jedni poznali w nim Celeja, drudzy uważali go za awanturnika i uzurpatora.
Chcąc rozstrzygnąć sprawę sołtys sprowadził włóczęgę do siebie i wobec sześciu najstarszych gospodarzy wiejskich odbyło się dokumentne badanie przybysza. Okazało się, że poznał wszystkich we wsi, że mimo zupełnie zmienionej twarzy poznała go niemal cała wieś. Ale byli tacy, którzy nie chcieli go uznać, wśród nich zaś znajdowała się żona Celeja.
— Nie poznaję go, — zawołała. — Nie! Tamten był inny!
Przyszła policja i zajęła się zbadaniem sprawy. Wyniki badań wykazały, że parę miesięcy temu straż graniczna zatrzymała jakiegoś napół obłąkanego włóczęgę, który oświadczył, że wraca z miasta Czyty na Syberji do rodzinnej Woli Żelechowskiej. Włóczęga opowiedział następnie tragiczne dzieje swojej tułaczki od czasu wojny światowej. Jak ranny trafił do Samary, leczył się w Ufie, jak dostał się do Syberji i włóczył się po tajdze, jak szedł pieszo z Irkucka do Moskwy i w ciągu dziewiętnastu lat myślał jedynie o ukochanej Woli Żelechówskiej. — Przez Sybir, Ural, Wielkorosję, przez Moskwę, Smoleńsk, Mińsk dziesiątki tysięcy kilometrów, przez góry, stepy, lasy, pustynie, przez śniegi i błota, moczary przez 19 lat podróży bez ręki, bez zębów, bez żeber, bez oka, dotarł do rodzinnej swojej wsi i do swojej zagrody.
Ale Książkowie nie wpuścili włóczęgi do chaty. Przynieśli po cichu ćwiartkę wódki, dali mu chleba i słoniny, starą odzież i koszulę i powiedzieli:
— Ruszaj dalej z Bogiem. Jesteś uznany za umarłego!
I włóczęga poszedł dalej. Może zbiera po okolicznych wsiach dowody, że żyje…
Artykuł ten powtarzało wiele polskich gazet. Obszerniejszą wersję tej historii można znaleźć w artykule Aleksandra Junoszy-Gzowskiego pt. Tu moja chata, tu moje sokory. Tragedja człowieka, który przeżył sam siebie, opublikowanej w „Gościu Świątecznym” z 23 lipca 1933 (nr 29) – dostępny w Polonie.
Artykuł pobrano z eBUW, jego oryginał znajduje się w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie.