Halina Gedanken – historia ocalenia

 

Przepisała: Angelina Pawlikowska
Zdjęcie udostępniła: Irmina Miernikiewicz

 

 

Halina Gedanken

5820

k. 1-5

mnp pol

2 kopie

Zeznanie

Gedanken Haliny (obecnie – Cymbrowicz) ur. 1923 r. 31.X w Żelechowie, córka Szmula i Diny obecnie zam. w Garwolinie, ul. Długa 14, wykształcenie 7 klas szkoła

Oblężenie Warszawy przeżyłam w stolicy. Po zajęciu Warszawy przez okupanta w październiku 1939 udałam się pieszo do Żelechowa, do rodziców, którzy mieszkali na ulicy Lelewela nr 19.

W Żelechowie w owym czasie odczuli już skutki okupacji. Synagoga była spalona od razu po wkroczeniu Niemców. Żydom rozkazali nosić na ramieniu białe opaski z gwiazdą Dawida. Na jesieni 1940 zostało utworzone getto. Przesiedlenie do getta związane było z mordami, biciem itp. Muszę zaznaczyć, że getto w Żelechowie było nieodrutowane. Przez długi czas wraz z rodziną nie mieliśmy mieszkania, tułaliśmy się. W końcu wsiedlili nas (5 osób) do 90-letniego dziadka, który mieszkał w małej izdebce.

W getcie prześladowania Żydów nasiliły się. Pamiętam, że razu pewnego ojciec (miał wówczas ponad 60 lat) wyszedł na miasto i długo nie wracał. Byliśmy bardzo zaniepokojeni. Po długim oczekiwaniu ojciec skatowany, z rękami oparzonymi wrócił do domu. Okazało się, że Niemcy złapali ojca i kazali mu w wyciągniętych dłoniach w menażce nieść wrzącą zupę przez kilka ulic. Opuścić parzącej ręce menażki nie mógł, gdyż mogło się to skończyć śmiercią. W rezultacie ręce miał sparzone do mięsa, skóra z rąk przykleiła się do menażki.

W getcie na porządku dziennym były wszelkiego rodzaju rekwizycje, rewizje w domach.

Ojciec był szewcem i mieliśmy twardą skórę. Ktoś doniósł o tym Niemcom, w związku z czym mieliśmy rewizję w domu. Skóry szukali pod podłogą, ale nie znaleźli i straszliwie ojca skatowali. Znęcali się w ten sposób, że dali mojemu młodszemu bratu pejcz i kazali ojca bić.

W getcie był Judenrat i policja żydowska, komendantem był Mejloch Szarfkarz.

W getcie też zaczęły się roboty przymusowe. Ja pracowałam we dworze Jarczew, którym zarządzali Niemcy. Do dworu szliśmy 3 km pieszo. Szliśmy sami grupowo, mieliśmy dowody pracy we dworze, służyło to za przepustkę.

Praca była w polu, oczywiście bezpłatnie. Brat był w obozie pracy w Wildze. Warunki pracy były bardzo ciężkie. Poza Żydami żelechowskimi było bardzo dużo przybyszów z Warszawy i okolic (przed wojną Żelechów liczył 7 tysięcy mieszkańców w tym 70% Żydów, podczas okupacji było ich około 20 tysięcy. Było to Judenstadt. Szerzyły się choroby takie jak tyfus itp. W związku z tym robili dezynfekcje, które całkowicie niszczyły ubranie, pościel itp.

Zimą 1941 r. wyszło zarządzenie oddawania futer i wszelkiego rodzaju futrzanych rzeczy. Ponieważ ludzie ociągali się, zaczęły się rewizje i szykany. Pewnej nocy Niemcy wyciągnęli z domów 7 czy 9 mężczyzn, kazali im wykopać dół na środku rynku i tam rozstrzelali. Zwłoki pochowali tamże. Nazajutrz ogłoszono, że ludzie, którzy nie oddadzą futer czeka ten sam los.

Pamiętam też akcję likwidacji komunistów i inteligencji. Zdaje się, że było to wiosną 1942 r. Przyjechało wówczas w godzinach południowych samochodem kommando. Wszystkim zabroniono wychodzić z domów pod karą śmierci. Niemcy według listy wyciągali swoje ofiary z domów lub z miejsc pracy i na miejscu rozstrzeliwali, nie uprzątając trupów. Dzięki temu po wyjeździe kommanda dowiedzieliśmy się, kto został stracony. Akcja ta objęła nie tylko Żydów, lecz także Polaków.

Zginęli wówczas:

Burmistrz Żelechowa Pudło, granatowy policjant – bardzo szlachetny człowiek – Rybak (obaj przyjaciele Żydów), przewodniczący Judenratu Finkielsztajn, Mojszełe Wajsleder, Goldsztajn, Welwł Szpringier i inni.

Pamiętam też, jak latem 1942 r. Niemcy złapali prawdopodobnie na skutek donosu, ukrywającą się na wsi u Polaków Cesię Majchel i jej narzeczonego. Przywieźli ich do Żelechowa i skutych przez całe miasto prowadzili na żydowski cmentarz, gdzie ich rozstrzelali. Był to pierwszy przypadek zabicia ludzi za ukrywanie się. Odtąd fakty takie powtarzały się. Było to jakby przygotowanie do likwidacji getta, które nastąpiło w X 1942 r. (zdaje się, że była to pierwsza połowa października).

Już we wtorek czuło się, że zbliża się wysiedlenie. Był to targowy dzień, a targ odbywał się w getcie na rynku i chłopi swobodnie przyjeżdżali do getta, dlatego może Żydzi nie odczuwali tak wielkiego głodu jak gdzie indziej. Niemcy dla wprowadzenia ludzi w błąd jeszcze we wtorek zamówili u rzemieślników żydowskie buty, ubrania itp. W nocy z wtorku na środę zaczęli zjeżdżać się do miasteczka Niemcy, którzy mieli likwidować getto, zaczęły nadciągać też furmanki. Miasto zostało otoczone przez własowców, policję granatową, Niemców. W nocy jednak można jeszcze było przez rzeczkę, która przepływa pod miastem uciec, co też wielu obywateli uczyniło.

O 6-tej rano granatowi policjanci i Niemcy nakazywali wyjść wszystkim z domów. Wyła syrena straży pożarnej. Na murach wisiały ogłoszenia, żeby wszyscy Żydzi udali się na plac po spalonej synagodze. Na placu zebranym rozdawano chleb, który w nocy upiekli na rozkaz Niemców wszyscy piekarze polscy i żydowscy. Po tym Niemiec z hełmem w ręku zbierał od Żydów pieniądze i kosztowności. Następnie ludzi segregowano. Starców i dzieci ładowano na furmanki, które pojechały do najbliższej stacji kolejowej w Sobolewie (15-18 km od Żelechowa). Osoby zdolne do marszu ustawiono czwórkami i pieszo poganiano do Sobolewa. Ludzi, którzy nie chcieli opuścić domów zabierano, domy podpalano.

Rabin żelechowski, który mieszkał tuż obok placu, po drugiej stronie ulicy, również nie opuścił domu. Został on spalony wraz z rodziną we własnym domu na oczach zgromadzonych na placu Żydów.

Po drodze do Sobolewa bardzo wielu słabych ludzi rozstrzelano. Droga usiana była trupami.

O godz. 11 wyszliśmy z Żelechowa. Dzień był upalny, ludzie przerażeni, obładowani, bo każdy miał nadzieję, że to jeszcze nie koniec. Wielu słabło, a takich z miejsca rozstrzeliwano. Eskortowali nas granatowi policjanci i Niemcy, w odstępach kilkumetrowych.

Już od samego początku myślałam o ucieczce, licząc na swój nieżydowski wygląd. Ale aż do zmroku nie mogłam tego uskutecznić. Dopiero przed samym Sobolewem we wsi Milanówek, poprosiłam granatowego policjanta, by za ostatni pierścionek przyniósł trochę wody. Gdy on się oddalił, zeskoczyłam z mijanego mostku do wody i ukryłam się pod nim. Tam przeczekałam, aż się ściemniło. Wówczas weszłam do pierwszej z brzegu chałupy w Milanówku i powiedziałam, że uciekłam przed łapanką do Prus i proszę o przenocowanie mnie. Gospodarz nazywał się Józef Tobiasz i zgodził się przenocować mnie. Byli to bardzo zacni starsi ludzie. Przyznałam się im, kim jestem i prosiłam o przetrzymanie mnie przez kilka gorących dni, na co się zgodzili.

W domu Tobiasza przypadkowo w albumie znalazłam metrykę na nazwisko Kowalczyk Marianna, ur. w 1923 r., którą sobie wzięłam. Metryka należała do krewnej gospodarza, zmarłej na robotach w Prusach.

Po dwóch dniach pobytu w Milanówku, zupełnie przypadkowo na podwórko gospodarzy przyszedł po wodę mój znajomy Chudek Julian, który miał mi jeszcze w Żelechowie ułatwić ucieczkę. Jechał on do Sobolewa z kontyngentem zboża.

Wracając w nocy do domu, Chudek zabrał mnie i zawiózł do wsi Goniwilk. Tam mieszkali znajomi mych rodziców, Krukowie, u których spodziewałam się znaleźć schronienie. Tak też się stało.

Była to bardzo biedna rodzina, składała się z 7 osób, w tym pięcioro małych dzieci. Ukrywałam się u nich do maja 1948 roku. Prawie od razu po przyjściu do nich cała rodzina przeszła tyfus, zakażona przez Żyda Jankla Jontewa, kolegę pana Kruka z wojska, który się u niego ukrywał. Ponieważ nie byłam meldowana, a również zachorowałam na tyfus, dziadek pan Sobiech (ojczym pani Krukowej) zawiózł mnie do Garwolina do szpitala na wynajętej za własne pieniądze furmance i ulokował jako swoją wnuczkę. Było to w styczniu 1943 roku.

Jednocześnie do szpitala zawieźli Kruka, który w szpitalu zmarł, mając 33 lata. Przez cały pobyt mój w szpitalu dziadek przyjeżdżał i opiekował się mną. Po przebytym tyfusie, żeby mnie nie było przykro, że jej mąż umarł, Krukowa razem z dziadkiem, przyjechała po mnie do szpitala i zabrali mnie do domu. Opiekowali się mną przez cały czas po chorobie. W domu była straszna bieda, pracować nie było komu, ziemi mało, gospodarz umarł, poza kartoflami nie było co jeść. Ale Krukowa, gdy wspominałam, że może sobie gdzieś pójdę, mówiła: kartofli starczy dla wszystkich, niech mi się wydaje że mam was jeszcze jedno dziecko, przecież bym go nie wyrzuciła.

A gdy po chorobie nie miałam co ubrać, a była zima, Krukowa oddała mi swój jedyny czarny sweter, bo mówiła „ty jesteś po chorobie i słaba i musisz się ubrać” – chociaż sama też była po tyfusie.

Muszę zaznaczyć, że oprócz mnie u Kruków znajdowali schronienie wszyscy, którzy się w okolicy ukrywali, jeśli tam trafili.

Gdy Kruk jeszcze żył, razem z dzieckiem na plecach wynosił z lasu po obławach niedobitych Żydów, ukrywali ich i leczyli w stodole. Za ostatnie grosze kupowali leki, najczęściej sprzedając jajka, które były przeznaczone na sól, zapałki, itp.

Przez dłuższy czas Krukowa ukrywała też swoją kuzynkę Chanę Gedanken z 8-letnim dzieckiem, nocowała Marylkę, która w dzień ukrywała się w lesie i innych.

W maju czy czerwcu 1943 roku musiała mnie Krukowa ulokować gdzie indziej, gdyż pobyt u niej ze względu na szantaże sąsiadów stał się niemożliwy. Zawiózł mnie wtedy dziadek Sobiech do gajowego Lasoty, do wsi Unin, powiat Garwolin, gdzie służył brat Krukowej ja też byłam tam jako służąca. Zostałam zameldowana na podstawie znalezionej u Tobiaszów metryki na nazwisko Kowalczyk Marianna. Na tejże podstawie wyrobiono mi kennkartę. Mój gospodarz Lasota wiedział kim jestem, odnosił się do mnie jak najlepiej.

Ukrywał on zresztą dwóch Żydów, Fajnzilbera z Sobolewa i Nisberga z Garwolina (stolarz) którzy, niestety zginęli przed samym wyzwoleniem.

Cymbrowicz

Warszawa, 30.03.1962 r.

Protokołowała

W. O[…]

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *