Humoreska

Z Żelechowa do Sobolewa.

Humoreska.

– Czy prędko auto rusza?

– Za „ci” minutki…

Wchodzę do autobusa po schodku, do którego należałoby przystawić drabinę, tak jest wysoko umieszczony z tyłu samochodu. Przy dość skomplikowanej operacji wsiadania trzasło mi coś w kolanie, w końcu jednak wgramoliwszy się jakoś, siadłem na jednej z trzech ustawionych w podkowę ławek i nie mając nic lepszego do roboty, zacząłem obserwować wnętrze budy samochodowej.

Szkielet jej zmajstrowany był z prętów żelaznych, do których poprzybijane płótno utworzyło cztery ściany i sufit. Płótno to było żaglowe, ordynarne, pozszywane z najrozmaitszych kół i prostokątów. W przedniej ścianie wydarty był duży kwadratowy otwór, w który wstawiono nieforemny jakiś kawał miki, przymocowanej do płótna kilkunastoma ściegami szpagatu. To się zapewne umizgało do nazwy „okna”, którem można było wyglądać na świat BOŻY.

Tak samo było w tylnej ścianie, którą można było podnosić i opuszczać, jak story w oknach. Do jednego z żelaznych prętów tuż nad przedniem „oknem” umocowana była olbrzymia lampa elektryczna, wielkości jaskółczego jaja.

W końcu wspomnieć jeszcze należy, że cała ta arka była niesłychanie brudna i zaśmiecona, jedynie powietrze było w niej czyste, gdyż wszelką woń wymiotła wszechstronnie otwarta wentylacja.

Po jakiemś półgodzinnem oczekiwaniu buda samochu zaczęła się powoli wypełniać. Wlazły więc najpierw dwie wiejskie dziewczyny, siedmiu żydów w różnym wieku, potem trzy żydówki stare, jak miłość, a wrzaskliwe jak sowy; cudem jakimś wtoczyły się tu dwie paniusie żelechowianki. Jedna z kilkoletnim synkiem, druga podżyła panna ze sztucznemi zębami.

W końcu włazi jakiś podtatusiały jegomość. Zrobiło się ciasno i cokolwiek duszno, szczegóInie dała się odczuć całą falą bijąca w nos arcymiła woń półstrawionej cebuli buchająca z rozwartych sjońskich ust.

– Dla ilu osób są miejsca w tym samochodzie? – pytam żyda „kontrolera”, pobierającego opłatę za przejazd.

– Na dwanaszcze ludżów, ale włazi…

Przerwało mu jakieś wściekle terkotanie i po chwili samochód chwyciły śmiertelne drgawki: to szofer szturmuje korbę do motoru.

– Trrr – fa-fa-fa-fa – tu-tu-tu-tu – u u u hop!!!

Autobus drgnął mocniej, podskoczył, rzucił się w jedne bok, potem w drugi – i z okropnym chrobotem, trzaskiem i szumem ruszył z miejsca.

W pierwszej chwili oniemiałem z podziwu, byłem bowiem pewny, że to Niemcy bombardują Żelechów i podminowany nasz autobus wyrzucają w powietrze, to też z nadmiaru odwagi włosy mi stanęły na głowie.

W budzie zrobił się ruch: od „eksplozji” padło na ziemię czterech żydków, podtatusiały jegomość na nich, na jegomościa ławka, na ławce panienka z zębami sztucznemi, szeleszcząc falbankami spodnich gałganków. Wszystko się kłębiło, tłukło i kotłowało; słychać było lamenty wykrzykiwane w dwu językach.

– Jezus! – A wajjj! – Rety! – Ojojoj!!…

Samochód skręcił nagle, a ściany jego przy tej manipulacji utworzyły z ziemią kąt 60 stopni.

Wówczas w budzie zmienił się porządek rzeczy: panna z falbankami dziwnym impetem ciśnięta została na koński łeb kontrolera, na ziemię padła ławka do góry  nogami, na ławkę z jękiem i stekiem zwalił się podtatusiały jegomość, na niego dwóch żydków i kontroler, a na szczycie tej żywej piramidy, jak posąg wolności w Ameryce, w bardzo interesującej pozie znalazła się panna z falbankami, wrzeszcząc w niebogłosy, a każdy na swój sposób błogosławił wspaniałą jazdę i samochód.

– Chorroba! – Żeby cię poralus! – Mojsze, ratuj! Zuksno, wiczągnij moje noge! . . .

Samochód wjechał na tor nieco równiejszy, więc i w budzie uspokoiło sic nieco. Każdy jak mógł, tak się umieścił na dawnem miejscu, otarł zroszone znojnym potem czoło, poczem nastąpiły wylewy skarg, narzeka i wymówek. Między dwoma żydkami doszło do zawziętej kłótni i byliby się za łby wzięli, gdyby siedzieli bliżej siebie.

Spytałem bliższego:

– O co wam idzie?

– Un mnie oko złamał, jak ja na nim szedżał, ja w Sobolewu policaj sprowadzę!

– A ty mnie zęba wywichnął! – Ty złodziej, łajdak, gojski parobek, śmieciarz! – Ja widział, jak twoja matka kradnąć koks!

Przyjacielskie te wynurzenia przerwała stara, cuchnąca, obdarta wiedźma, wrzasnąwszy z kąta po polsku:

– Abhum, ty bądź cicho, bo un tobie do sądu zawoła!

Minęliśmy wieś Wolę-Żelechowską. U płota przy ostatniej chałupie uwiązany koń z wozem, zobaczywszy samochód, zerwał lejce i oszalały z przestrachu, popędził przed nami prosto przed siebie w ciemności, tylko światła reflektorów samochodowych oblewały z tylu wóz, nadając mu tem kolor kredowo-biały.

Wóz ciągniony przez rozpędzone zwierzę, chwiał się i zataczał, zsuwając się z boku na bok szosy, lada chwila grożąc rozbiciem o słup telegraficzny, lub o kupę kamieni.

Samochód nasz zaczął także iść po szosie zygzakiem, chcąc bokiem prześcignąć konia, lecz długi czas się to nie udawało. Siedząc w przednim końcu budy, na środkowej ławce, wyglądałem „oknem”, podziwiając czarujące piękno rozflażonej marcowej nocy.

Widziałem także w smudze światła samochodowego, jak z woza spadła jedna drabinka na ziemię, po jakimś czasie druga wlokła się jednym końcem po szosie, drugim trzymając się jeszcze jakoś woza, wreszcie słoma siedzenia i spodnia deska. Aż nagle wóz i koń znikły w ciemnej głębi przydrożnego rowu, otwierając nam wolną drogę.

Przednia ściana budy, najokropniej podziurawiona, przepuszczała przez siebie do środka cały pęd powietrza zimnego i wilgotnego, które przechodząc przez budę, wyrywało się tylną jej ścianą.

A samochód w niepowstrzymanym pędzie rozbija niewinne kamienie szosy i jeszcze mniej winnych swoich pasażerów. Przy każdej najmniejszej nawet wyniosłości cały ten aparat śmiga w górę i kołysze się bokami, a za każdy ten ruch odpowiadają nasze głowy i plecy, otłukując się o żelazne pręty tej psiej budy, która w dodatku zapełniały nieprzeniknione ciemności.

Obok mnie siedzi jedna z tych wiejskich dziewczyn, które najpierwsze weszły do samochodu, mogące mieć lat około piętnastu. Czując przy sobie obrońcę uciśnionych, z wielką ufnością przygarnęła się do mnie, ujmując mię konwulsyjnie pod ramię i drżącym, piskliwym głosem spytała:

– Panie, czy długo my tak jesce będziem jechać?

– Pewnie przez całą noc do jutra popołudnia – uspakajałem ją.

– Łłłłoj!!! . . . – wyrwał jej się z gębusi krzyk serdecznego przestrachu.

– Cisnął mi się do gardła murzyński iście wybuch śmiechu, który całą siłą woli stłumiłem, tylko mi drgawki po skórze chodzić zaczęły. Dostrzegła to, gdyż zaraz w siostrzanej pieczołowitości pyta tkliwie:

– Czemu się pan tak trzęsie?

– A to ze złości na tych łajdaków żydów, że tak po hultajsku z nami jadą.

– A tamta cerwona lańdara, co kole kościoła w Zielechowie stoi, to una tak pono nie trzęsie. Ale tym samojazdem to jo już nigdy nie pojeda…

Beknąłbym wreszcie siarczystym śmiechem, gdyby nie nagle olśnienie światłem owej wielkiej lampy elektrycznej. Opanowało mię niezmierne zdumienie, że tu – światło!…

Światło to jednak (siła 1/l00 volt), stosując się: ściśle do wymagań i przepisów żelechowskiego magistratu, po paru minutach zgasło, pozostawiając nas w namacalnych prawie ciemnościach.

A samochód pędzi, jak ten biblijny Kurta, który onego czasu pod gruszą na trzech nogach gonił zająca. Huk, szum i trzask, jak przy oblężeniu Warszawy przez Juliusza Cezara, charczenie i ciskanie się dzikie, jak na łożu Madeja, który kona i skonać nie może.

Moi współpasażerowie trzymali się za połamane żebra i porozbijane głowy, co chwila wyrzucani w górę i na boki siłą sprężystości resorów autobusowych, zrobili taki rwetes i harmider, jak ich przodkowie przy pożarze Sodomy i Gomory. A moja huryska co chwila wyrzucała z siebie okrzyki pełne czci i uwielbienia dla żelechowskiego magistratu:

– Łłłoj – łłojoj! – Ludzie reta! – Wyrzuci nas ten djabeł!

Wreszcie po długich i ciężkich cierpieniach czterdziestu minut – wieków stanęliśmy w Sobolewie, a mnie z głębi duszy wyrwało się serdeczne, rzewne, brzemienne w najgłębszą cześć i wdzięczność, nie wiem: samochodowi czy magistratowi – błogosławieństwo:

– Bodajbyś kiedy ulgnął w Mysłowie…

Bolesław Jerzy Świątek

Źródło: Mównica Publiczna, listopad 1925

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *