Była godzina około trzeciej nad ranem, gdy szum silników samochodowych wyrwał mieszkańców wsi Wanaty z głębokiego snu. Od wylotu drogi na skraju wsi i pól dochodziły odgłosy gardłowych, wrzaskliwych komend w języku niemieckim i ukraińskim. w oknach chałup tu i ówdzie błysnęły chybotliwe światła pośpiesznie zapalanych lamp naftowych i równie szybko, jakby wystraszone własną śmiałością – gasły. lepiej udawać, że się nic nie widzi i nic nie słyszy.
Wieś nie spała. Trwoga podchodziła do gardła. Mijały minuty i kwadranse. Zaczynało świtać. Teraz juz można było dostrzec grupki rozrzuconych po obu krańcach wsi zło wróżebnych nocnych gości – żandarmi, essesmani, faszyści ukraińscy. Tu i ówdzie ustawione na przedpolach ciężkie karabiny maszynowe skierowane wylotami luf na wieś. W obejściach na zewnątrz domostw zaczęli ukazywać sie ich mieszkańcy, z pozornym spokojem przystępując do swych codziennych gospodarskich zajęć.
Tak zaczął się w Wanatach w pow. garwolińskim poniedziałek 28 lutego 1944 roku, najtragiczniejszy dzień w historii tej wsi. Gubiąc się w trwożnym oczekiwaniu i domysłach nie przypuszczali jednak, że dla nich wszystkich, a było ich tam ponad 100 osób w tych dwudziestu kilku gospodarstwach otoczonych teraz przez uzbrojonych po zęby faszystów, jest to ostatni dzień życia. Dla wszystkich, nie wyłączając ponad 50 dzieci od jednego do 15 roku życia, kobiet, starców. Bo tylko przypadek zrządził, szczęśliwy traf, uśmiech losu, że dwoje – spośród tej grupy ludzi nieświadomych jeszcze faktu, iż mocą rozkazu kreishauptmana Freudenthala, rządzacego w imieniu okupanta powiatem garwolińskim byli już tylko chodzącymi trupami – przeżyje ten dzień, dokona wyłomu w podpisanym juz na Wanaty i jej mieszkańców wyroku. Tych dwoje to Julianna Olejnik i Władysław Górzkowski. Wszyscy inni, nie wyłączając dzieci zginęli od kul – najczęściej w tył głowy – lub spłonęli żywcem w zabudowaniach.
Kiedy około południa, gdy mordercy opuścili już Wanaty, weszli do niej pierwsi mieszkańcy okolicznych wsi, znaleźli tylko dopalające sie zgliszcza, a wśród nich całkowicie lub częściowo zwęglone, trudne do rozpoznania zwłoki krewnych, znajomych, przyjaciół.
Zbrodnia była tak straszna, że szli od obejścia do obejścia, milczący, pełni grozy, równie zrozpaczeni co zdumieni. Dlaczego? Za co?
Bo o czym mógł myśleć Marcin Boratyński, gdy wróciwszy do domu z sąsiedniej wsi, gdzie przypadkowo pozostał na nocleg, znalazł wśród zgliszczy zwęglone zwłoki żony. Poznał je tylko po tym, że miała na sobie na wpół stopione czerwone korale, z którymi od lat nie rozstawała się nigdy.
A Władysław Wiśniewski. Mieszkał w pobliskiej kolonii Dąbrowa. W Wanatach gospodarzył jego rodzony brat – Stanisław. Od początku obserwował, jak wielu innych tragedię wsi. Słyszał strzały i widział walące w niebo słupy ognia. A przecież jeszcze tu patrząc na nadpalone zwłoki swojego brata i jego żony, teścia oraz siostry żony nie mógł pogodzić się z myślą, że to oni, że tak.
Mieczysława Paciorek leżała pośrodku podwórza, między stodołą a domem. Spalone włosy odkrywały oczom patrzących ranę postrzałową w tył głowy. W ręku trzymała jeszcze koszyk napełniony sieczką.
W Polnej bruździe kilkadziesiąt metrów za obejściem Olejników znaleziono półprzytomną z bólu i upływu krwi Juliannę Olejnik. Gdy do domu wpadli Niemcy mąż był w stodole. W mieszkaniu – same kobiety i dzieci: matka 72-letnia Zuzanna Boratyńska, 64-letnia Franciszka Niedźwiedzka, 36-letnia Franciszka Witkowska, 6-letni Witold i 4-letni Zygmunt Niedźwiedzcy. W pewnej chwili jeden z Niemców zapytał łamaną polszczyzną „Gdzie jest mąż”? Odpowiedziała – w stodole. To idź – machnął pistoletem w kierunku drzwi. Odwróciła się… i straciła przytomność. Gdy ją odzyskała po chwili usłyszała jeszcze strzały w sąsiednim pokoju gdzie znajdowała się matka.
Oprawcy wyszli. Z drugiego pokoju dobiegł ją pełen rozpaczy głos matki – moje biedne dzieci, wszystkich was pomordowali. Po chwili odezwała się także siostra. Była ciężko ranna w brzuch ale przytomna. Żyli również obaj chłopcy. Julianna nie odzywała się – kula z pistoletu hitlerowca, którą otrzymała po odwróceniu się w kierunku drzwi wyjściowych przebiła jej szyję i wyszła ustami wybijając kilka zębów. gardło miała wypełnione krwią.
Po chwili – widocznie usłyszawszy rozmowę – oprawcy wrócili do chałupy. tym razem nie spudłowali, matka i siostra umilkły już na zawsze. Wychodząc rzucili na ciało Franciszki Witkowskiej pęk pęk słomy i podpalili go. Wśród dymu i płomieni 4-letni ranny Zygmuś biegnie do okna w którym wcześniej już wybito szybę. Seria z peemu odrzuca go z parapetu z powrotem do płonącej chałupy. Julianna Olejnikowa ostatkiem sił wyczołguje się przez sień do kuchni. Tu znów na moment mdleje, a odzyskawszy przytomność pełznie dalej przez komorę na tyły zabudowań.
Ukrywana przez mieszkańców sąsiednich wsi, leczona z narażeniem życia przez garwolińskiego lekarza Daniela doczekała wyzwolenia.
Władysław Górzkowski był w domu tylko z żoną, gdy wpadli żandarmi. Seria z pistoletu maszynowego rzuca ich na podłogę. Kobieta broczy obficie krwią z kilku ran głowy i piersi. Sam Górzkowski ranny tylko w przedramię, wykorzystując moment kiedy mordercy zajęci są plądrowaniem mieszkania smaruje się obficie krwią żony. Kiedy Niemcy wychodzą by podpalić obejście wyczołguje się do piwniczki a stamtąd za ogrodzenie w pole.
Tragedia wsi Wanaty wstrząsnęła ludnością całej tej połaci Mazowsza. Za co spotkał ją taki los? Nie była ani bazą partyzancką ani też nic nie wskazuje na toby jej mieszkańcy brali czynny udział w ruchu oporu. Ale płomień walki ze znienawidzonym okupantem przybiera w Garwolińskiem, tam jak na całym Mazowszu, Kurpiach, Podlasiu z każdym dniem na sile. Pacyfikacja wsi Wanaty, którą to akcja kreishauptman Freudenthal kierował osobiście miała być zastraszającym przykładem dla innych.
Lecz bandycki wyczyn kreishauptmana i jego zbirów nie pierwszy zresztą ani ostatni w rejestrze tych krwawych oprawców ludności garwolińskiej zrodził nie strachliwą uległość lecz zapiekłą nienawiść i żądzę odwetu. Freudenthal zapłacił za swą zbrodnię. W pierwszych dniach lipca 1944 roku seria z partyzanckiego „stena” wymierzyła mu sprawiedliwość za wszystkie popełnione przez niego zbrodnie przeciwko ludzkości, za Wanaty, za masowe egzekucje Polaków i Żydów garwolińskich w Lisich Jamach k. Garwolina, za setki ofiar zakatowanych na śmierć w pokojach przesłuchań podległej mu żandarmerii, policji, Schupo i Sondendiest.
A inni? Wśród stosów akt obejmujących zeznania świadków, dowody zbrodni skrupulatnie i żmudnie gromadzonych w śledztwach podjętych przez zespół śledczy Warszawskiej Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce (dla Warszawy i woj. warszawskiego) znajdują się też czasami z trudem zdobywane dane o tym co porabiają dzisiaj ówcześni mordercy w hitlerowskich mundurach. Wiadomo np. że jeden z czołowych oprawców mieszkańców wsi Wanaty Lorentz – wówczas komendant Sondendiest – „czarnych” w Garwolinie, żyje prawdopodobnie gdzieś w NRF jako szanowany obywatel republiki bońskiej, nigdy przez tamtejszy aparat sprawiedliwości nie niepokojony za swą przestępczą działalność na terenie Polski w okresie wojny.
Wiadomo, że jego współzawodnik w walce o tytuł pierwszego kata ludności garwolińskiej, ówczesny komendant niemieckiej policji kryminalnej najpierw w Garwolinie, a później w Otwocku – Sievers żyje do dziś spokojnie w NRF. Z pewnością nie należy do najbiedniejszych jako że z zamiłowaniem łączył „mokrą robotę” z rabowaniem swoim ofiarom wszystkiego co cenniejsze.
Nigdy i przed żadnym sądem nie odpowiadali ani za Wanaty ani setki innych zbrodni żandarmi z Garwolina: Kube i Knopf, żandarmi z Sobolewa: Bittner, Eisnmenger o przezwisku „śpiący”, Hartman, Klingert, Machunske, Hoffmanm, Werner.
Wanaty i wówczas w lutym 1944 roku były maleńką wioską. Dziś to nawet nie wieś a przysiółek składający sie z 11 gospodarstw. Wśród tych co powrócili na to straszne cmentarzysko znajdowali się i żyją do dzisiaj krewni i znajomi ofiar hitlerowskich morderców, którzy poniedziałkowym świtem 28 lutego 1944 roku przynieśli wsi i jej mieszkańcom zagładę. I oni i ich dzieci znają i pamiętają tragiczną wymowę każdego, porosłego dziś trawą pagórka, znaczącego zręby niegdysiejszych zabudowań.
A przecież Wanaty to tylko cząstka ogromnego morza bezprawia, rabunków, gwałtów i krwi jakiego dopuścili się hitlerowscy okupanci na narodzie polskim. Ale Wanaty, tak jak gigantyczna fabryka śmierci – Oświęcim, Pawiak i Aleja Szucha każą nam nie zapominać o mordercach, dochodzić sprawiedliwego ich ukarania póki żyć będą.
Pamięć tych ofiar kazała Polsce nie szczędzić wysiłków nad doprowadzeniem do uchwalenia przez ONZ konwencji, w myśl której zasada ścigania zbrodniarzy wojennych i zbrodni przeciw ludzkości – bez ograniczeń w czasie – zatriumfowałaby w pełni w prawie i praktyce międzynarodowej.
Archiwum Wacława Matysiaka