Por. Szymański o Garwolinie we wrześniu 1939 r.

Jerzy Feliks Szymański (1909-1995) najbardziej znany jest z tego, że był cichociemnym. We wrześniu 1939 r. był porucznikiem kawalerii. Przydzielono go do służby w 1. Pułku Strzelców Konnych w Garwolinie. Swoje koleje losu opisał w autobiograficznej książce  pt. Losy skoczka (Warszawa 2017):

Garwolin osiągnęliśmy 6 września. Znajdowało się już tam CWK. W koszarach 1 Pułku Strzelców Konnych płk Komorowski organizował z 2 rzutu Mazowieckiej Brygady Kawalerii i wyewakuowanego kawaleryjskiego Grudziądza brygadę czy raczej grupę, która miała dołączyć do zmotoryzowanej Warszawskiej Brygady operującej w brzuchu Wisły, gdzie już zaczęły się przeprawiać czołowe elementy niemieckie. Następnego dnia, około godziny 10 nastąpił nalot na Garwolin i koszary odległe od miasta o półtora km. Bomby zapalające zamieniły w ciągu paru minut drewnianą część miasteczka w płonącą pochodnię. Nasza grupka kwaterowała w połowie drogi, między koszarami a miasteczkiem. Poderwałem paru kolegów i pobiegliśmy ratować ludzi z płonących zabudowań. Dobywały się stamtąd rozpaczliwe wrzaski piekących się, przeważnie, Żydów. Nasza pomoc na niewiele się zdała. Gdy po jakiejś godzinie ruszyłam do środka miasta, znalazłem tam kolumnę samochodową Wojskowego Instytutu Geograficznego, pobierającą benzynę ze stacji na środku rynku. Oficerowie zaś pożywiali się opodal w karczmie, obojętni na piekło dogasające o paręset metrów od ich postoju. Natknąłem się tam na ppłk. Gąsiewicza, który instruował nas w Grudziądzu w kartografii, a obecnie był zastępcą szefa Instytutu. Poinformowałem go o wojsku płk. Komorowskiego, które m.in. było całkowicie pozbawione map. Ruszył tam ze mną łazikiem. Kiedyśmy mijali pogorzelisko, dobywały się z niego jeszcze jęki ludzkie. W koszarach płk Komorowski ucieszył się z wizyty Gąsiewicza niezmiernie, bo otrzymał pierwsze mapy operacyjne i taktyczne (trzechsetki i setki). W pokoju było obecny mjr Budkowski, mój były dowódca plutonu i rocznika w szkole oficerskiej, który z kolei ucieszył się z mojego widoku i natychmiast poprosił płk. Komorowskiego, by przydzielił mnie jako adiutanta 1 Pułku Strzelców Konnych, którego właśnie został dowódcą. Tuż przed wybuchem wojny poczet dowódcy awansowano do roli sztabu pułku, a adiutanta do roli szefa sztabu, nie poczułem się więc zdegradowany, choć wolałbym dowodzić szwadronem. Objąłem tę funkcję natychmiast, wyszukując paru młodszych i inteligentniejszych podoficerów i paru cenzusowców. Stan uzbrojenia i zaopatrzenia pułku był rozpaczliwy. Mniej niż połowa etatowej broni maszynowej, całkowity brak działek i kb przeciwpancernych, a nawet łopatek i kuchni polowych. Oglądając to wszystko, przewijały mi się w mózgu słowa tragicznej piosenki ze stycznia 1863 roku: „obok orła znak Pogoni, poszli nas w bój bez broni”, i to po tylu ofiarach, które cały naród przez 20 lat składam na armię. Major Budkowski niewiele wiedział o sytuacji w rejonie, w którym mieliśmy rozpocząć działania, możliwie zaraz, tak jak i dowódca brygady płk Komorowski. Poinformował mnie tylko, że na południe od Warszawy Niemcy przeprawiają się już przez Wisłę, a z północnego wschodu oddziały niemieckie przekroczyły Narew. Tak więc zdaliśmy sobie sprawę, że po tygodniu walki jesteśmy całkowicie pobici i bez możliwości przeciwdziałania. Teraz chodzi tylko, by utrzymać na południowym wschodzie jakiś przyczółek, do czasu aż ofensywa zachodnich sojuszników zmusi siły niemieckie do odejścia na front zachodni. Następnego dnia pod wieczór, przeżywszy jeszcze dwa słabe naloty, ruszyliśmy niemrawo w kierunku Kocka, by jak najszybciej połączyć się ze zmotoryzowaną Warszawską Brygadą, dowodzoną przez płk. dypl. Stefana Roweckiego, która usiłowała utrudniać nieprzyjacielowi przeprawy na środkowym odcinku brzucha Wisły. Tymczasem w całym tym rejonie, od Siedlec do Lublina, zapanował na drogach fantastyczny chaos i to także na drogach polnych, opóźniający, a nawet uniemożliwiający ruch oddziałów wojskowych. 6 września wieczorem opuścili Warszawę: Naczelny Wódz ze sztabem, prezydent i rząd. Bezpośrednio po tym minister Umiastowski histerycznie zaapelował do ludności przez radio, by wszyscy zdolni do służby wojskowej opuścili miasto i udali się na południowy wschód. Wzniecił panikę. Poczynając od Pragi na drogach powstawały kilometrowe zatory z samochodów, wozów, wózków ręcznych i masy pieszych. Rozpraszały je tylko naloty Luftwaffe, która zapalała wioski, a kolumny na drogach ostrzeliwała z broni pokładowej. Gdy patrzyłem na ten bezmiar nędzy i cierpień, snuły mi się po głowie refleksje, jak ludzie mogą wierzyć w opatrzność, w dobrego i miłosiernego Boga?

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *