Ziemia Garwolińska we wrześniu 1939 r. oczami uchodźców

We wrześniu 1939 r. przez powiat garwoliński przewinęły się setki tysięcy wojennych uchodźców. W Archiwum Historii Mówionej, tworzonym przez Muzeum Powstania Warszawskiego, zapisane są wojenne historie uczestników powstania warszawskiego z 1944 r. Wiele tych historii rozpoczyna się od wojennej tułaczki, w której pojawia się także Garwolin lub inne miejscowości naszego powiatu. Poniżej przytaczamy fragmenty tych opowieści, które dzieją się na naszym terenie.


Bombowce niemieckie Junkers Ju-87 w szyku nurkującym
Źródło Narodowe Archiwum Cyfrowe

Stanisław Olszewski, cywil, ur. w 1932 r.

Stopniowo wracaliśmy. Jeszcze się parę dni zatrzymaliśmy w miejscowości Michów, to jest na Podlasiu (mała [miejscowość]), żeby przeczekać. Tam już były wiadomości, że Warszawa skapitulowała. Pierwsze miasto, które widziałem spalone w życiu, to był Garwolin. Zupełnie spalony, swąd. [Ale] najbardziej wstrząsający widok był po wyjeździe z Garwolina na szosę. Tą szosą mieliśmy wrócić do Warszawy. Proszę sobie wyobrazić (nie przesadzę) nie setki, ale tysiące zabitych koni ze sztywnymi nogami, przesuniętych na boki szosy. Tylko patrole niemieckie, dość rzadkie, które przejeżdżały pomiędzy tym. Tysiące ludzkich grobów [obok szosy]. Po dwóch, po trzech [pochowani], sądząc po czapkach, po częściach ubrania, po krzyżach, które były znakiem, ile tam osób jest pochowanych. Groby się ciągnęły wzdłuż szosy po obu stronach już do samej Warszawy. To było rzeczywiście wstrząsające. 

Alicja Zakrzewska, cywil, w 1939 r. 13 lat

Przed działaniami. Jeszcze na Żoliborzu bomby nie leciały w tym czasie, bo to było 9 września. Znalazłyśmy się u znajomych, u pułkownika jakiegoś, którego nazwiska nie pamiętam, i tam rodziny wojskowych były ewakuowane takim autokarem specjalnie podstawionym. I ten autokar 9 września wyruszył z Warszawy. Jak dojechał do Garwolina, to nadleciało, nie wiem, kilkanaście myśliwców… Aha, bo znaleźliśmy się za kolumną wojskową, nie można było przejechać, były tabory wojskowe, które szły na wschód. Za tymi taborami jechał ten nasz autokar i w Garwolinie (opisywano to nawet później w gazecie) 9 września zrobili jatkę na tej szosie, tak że wszyscy z autokaru oczywiście pouciekali, ale nie dotyczyło to tylko tego autokaru, ale w ogóle zapchanej szosy, maksymalnie zapchanej. To, co pamiętam dokładnie, że tam w ogóle nie było mowy nawet, żeby przejść. 

Lucjan Noiszewski, ps. Feluś, w 1939 r. 15 lat

A potem jak był rozkaz pułkownika Umiastowskiego, żeby mężczyźni wychodzili z Warszawy, czy ktoś z pana bliskich wyszedł?

Pewnie. Ja wyszedłem, niektórzy moi koledzy. Ja z tatą wyszedłem, doszliśmy aż do Garwolina, tam nad tą rzeką Wilgą, wtedy Niemcy zbombardowali idących i nie idących, dużo ludzi zginęło. Tuż za Garwolinem ta rzeczka, pamiętam, ale doszliśmy do tej i wróciliśmy z powrotem. 

Janusz Ginalski, ps. Janusz, ur. w 1927 r.

A dom w Józefowie został zamknięty?

Dom zamknięty, koniec, kropka. O godzinie czwartej chyba żeśmy wyruszyli. Szosa lubelska była zatłoczona. Dojechaliśmy do Wawra, w Wawrze postój, dlatego że akurat nalot na te okolice. Potem nalot się skończył, żeśmy ruszyli. Do autobusu załadowano rodziny, czyli baby i dzieci. Powiedziałem, że za żadne skarby świata z babami i dziećmi jechał nie będę, będę jechał na wojskowej ciężarówce. Zgodzono się, ponieważ zająłem bardzo twarde stanowisko. Potem żałowałem tego, dlatego że jak już zaszło słońce, to zaczęło się robić zimno, a potem, jak samochód jechał, to bardzo zimno się zrobiło, chociaż samochód jechał bardzo wolno, noga za nogą, dlatego że kierowca narzekał, że nic nie widzi, światła przyciemnione. Nie pamiętam, czy one były zasłonięte i szczelina mała z daszkiem, czy może było zamalowane na niebiesko przeźroczystą farbą. Chyba jednak reflektory były zamalowane, tak że w ogóle nic nie było widać. Jechało się noga za nogą i w ten sposób dojechaliśmy do Garwolina. Garwolin się palił, tak że było miejscami jasno, a miejscami zupełne ciemności. Chyba linie energetyczne były zniszczone przez bombardowanie. W każdym razie zatrzymaliśmy się przed jakąś – nazwijmy – to restauracją. Była to knajpa po prostu w Garwolinie, zatłoczona w środku, tak że tam palec trudno było wsadzić.

Tadeusz Kowalski, ps. Heniek, Barograf, ur. w 1926 r.

I szwagier w związku z zarządzeniem ewakuował się na wschód, a moja mama i siostra (siostra była w ciąży) namówiły taką gospodynię, która prowadziła gospodarstwo warzywnicze, i furmanką gospodyni z dwiema swoimi córkami, moja mama, siostra, ja i brat szwagra (też chłopak w moim wieku) oraz jeszcze pan z dwiema córkami na tej furmance 7 września ewakuowaliśmy się w kierunku Lublina. Poruszaliśmy się tym wozem w nocy. I całą noc słyszałem (posuwaliśmy się szosą w kierunku na Lublin) głosy. „Łódź wzywa pomocy. Łódź wzywa pomocy”. Całą noc te odgłosy były przenoszone do tyłu. „Łódź wzywa pomocy”. W ciągu dnia się zatrzymywaliśmy. Drugiego dnia dojechaliśmy pod Garwolin, wioska, nazwy dokładnie nie pamiętam, kilkanaście kilometrów od Garwolina. Zatrzymaliśmy się w tej wiosce na dzień i tak przed obiadem do tej wsi przyszła grupa żołnierzy, około dwóch tysięcy, z trzema armatami. Dowódcą był kapitan i ten kapitan był w cywilnym ubraniu. A wojsko się zatrzymało na tej wsi i przygotowywali sobie posiłek. Mama z siostrą była w domku gospodarzy, a ja z kolegą, z tymi pannami i ich ojcem byłem w stodole. I do tej stodoły przyszło dwóch podporuczników. I rozmowa z tymi podporucznikami była i nawet podporucznik… ja poprosiłem, gimnazjalista… Starsze klasy gimnazjalne, czwarte i liceum, to przechodzili przysposobienie wojskowe i on jako gimnazjalista z przysposobienia wojskowego zaciągnął się do tej jednostki. Namówił mnie, żebym poprosił tego podporucznika, żeby dał się przejechać na koniach. Ja umiałem jeździć, bo jeździłem dużo na wieś, do mająteczku takich… No, porucznik myślał, że ja jestem bratem pewno tych sióstr i się zgodził. No i z tym chłopakiem wyjeżdżaliśmy poza wieś i nagle strzały armatnie. Momentalnie wróciliśmy. I to już była godzina tak szósta po południu, i oficerowie tego… żołnierze do linii. W tych ogrodach przy tym stole [był] taki ciąg żołnierzy, bo za tą naszą stodołą w ogrodzie stały te trzy armaty, to takie armaty „siedemdziesiątki piątki”, ciągnione przez konie. Do linii, do linii. A ja cały czas w tej stodole. Wszyscy uciekli do tej chałupy, a ja jeden zostałem w tej stodole i obserwowałem tych żołnierzy. Zrobiło się ciemno i po ciemku te strzały umilkły, to żołnierze nasi się wycofali. No to poszedłem do domu, tam gdzie była moja mama z siostrą. W tym czasie na skutek właśnie tych strzałów i tak dalej siostra urodziła córeczkę, przyśpieszony był ten poród. I byłem już w tej chałupie. Zobaczyłem, wszedł żołnierz, w płaszczu takim grubym, wojskowym, w hełmie, rozejrzał się po nas i pokazał palcem na tego młodego furmana naszej gospodyni i go ze sobą zabrał. No i myśmy [zastanawiali się], po co on go zabrał. Mężczyzn nie było, tylko były dzieci i kobiety, a on taki dwudziestokilkulatek. I jego zabrał. Po jakimś czasie on wrócił. Bo nasza gospodyni, jak te walki się zaczęły, wojsko przyszło, to bała się, że jej ten wóz z koniem wojsko zabierze, i temu woźnicy kazała zdjąć koła z wozu. No i ten żołnierz niemiecki go właśnie wywołał, żeby on te koła z powrotem założył. No i ten wóz zabrali. I rano wyszedłem spod tego domu, z domu i poszedłem do tej szopy, to przy szopie było zadaszone takie pomieszczenie na wozy, to tam zobaczyłem [zabitego] żołnierza polskiego, z ogromnym takim brzuchem, przez te… nie wiem, te gazy, że jak spojrzałem, on był taki chłopak troszkę tęższy, ale taki wystający ten brzuch. I po drugiej stronie chałupy była droga i łąka przy tej chałupie, to [tam] też było zabitych trzech żołnierzy. Byli w takich płytkich rowach strzeleckich i tam zostali zabici. Ci żołnierze zostali pod Garwolinem wzięci do niewoli i tam w kościele przetrzymywani [jako] jeńcy. Do wsi wrócił sierżant podchorąży w mundurze, [to znaczy] uciekł z obozu i wrócił na wieś. W międzyczasie ludność, mieszkańcy, chłopi, zbierali trupy tych żołnierzy, to tych trupów było dwadzieścia jeden. A ten sierżant podchorąży wrócił po to, żeby temu drugiemu chłopakowi … Ja miałem wtenczas trzynaście lat, to z nim zbieraliśmy takie skrzyneczki z lufami do karabinów maszynowych, no i naboje, broń. On później z tymi chłopami [chodził], ta broń została gdzieś zakopana, a on dostał cywilne ubranie i poszedł. Ale właśnie wrócił, żeby to pozbierać tę broń i zakopać. To był sierżant podchorąży.

Tadeusz Rodak ps. Roland, ur. w 1921 r.

Od 1 września 1939 to człowiek tylko chował się po piwnicach. Nie brałem udziału, jeśli chodzi o jakiejś [walki], tylko pomoc – jak żołnierz poprosił o wodę czy coś takiego, to tylko taka pomoc była. Wyszliśmy z Warszawy 8 września

Pan sam wyszedł?

Nie, cała [nasza] trójka wyszła, bo 1919, 1921, 1922 rocznik [i] to już osoby, które mogły bronić ojczyzny. Myśmy się nie skierowali na Białystok, znaczy na wschód, tylko poszliśmy na południe. 

Czy panowie indywidualnie wyszli czy dołączyli do jakiejś grupy?

To było indywidualne wyjście, bo to nie było żadnych grup, tylko było polecenie wyjścia z Warszawy, [i] skierowanie się na wschód, [gdzie] będzie mobilizacja, nie wiedzieli, że ruskie 17 września [rozpoczną agresję przeciwko Polsce]. Idąc, pieszo żeśmy doszli za już kompletnie płonący Garwolin. To [miasteczko], parterowe domki drewniane, to się paliło, a my co chwila uciekaliśmy w pole, bo [jak atakowali] niemieccy lotnicy (nawet obserwowałem, jak wyrzucał pęczki granatów do rowów) to myśmy nie do rowów uciekali, tylko [dalej w pole], w kartofle […]. 

Czyli na samym początku wojny już pan miał styczność z tą armią?

Tak, ale nie wiadomo, co z nami zrobią, kazano nam wyjść. Wyjście było oficjalne, podane przez radio, że młodzież zdolna do obrony ojczyzny ma wyjść z Warszawy. To myśmy posłusznie jako Polacy wyszliśmy, tylko mówię – nie poszliśmy, bo gdybyśmy poszli prosto na wschód, to byśmy się dostali w ręce ruskich [i na Sybir]. 

Gdzie panowie doszli?

Jakieś dziesięć, dwanaście kilometrów za Garwolin. Żeśmy szli cały dzień, wyszliśmy rano i pieszo – [szosa zatłoczona ruchem] pojazdów wojskowych [i cywilnych kierujących się na południe]. […] Żeśmy [doszli], już nie pamiętam tej miejscowości, jakieś dziesięć, dwanaście kilometrów za Garwolin. Nie szliśmy tą szosą, tylko od razu skierowaliśmy się do chłopa, żeby przenocować, jak cały dzień się szło [to byliśmy zmęczeni]. 

Spotkali panowie jakichś innych ochotników?

Nie. Cała szosa była zawalona ludźmi tymi ewakuującymi, uciekającymi, wojskiem. Lotnicy niemieccy nic, tylko bombardowali tą szosę. Spalili cały Garwolin, bo to, przechodząc przez Garwolin – palił się [cały]. […] [Doszliśmy do gospodarstwa]. [Gospodarz natychmiast] nas nakarmił, dał pić, w stodole żeśmy nocowali. Byliśmy u niego trzy dni, prosił [o pomoc przy zbiorach]. Chcieliśmy iść dalej, [przejeżdżał przez wieś] na motorze żołnierz z jakimś meldunkiem, powiedział, że szosa lubelska będzie przerwana, bo Niemcy przeszli Wisłę [pod] Maciejowicami. Nie było możliwości, żeby iść dalej na południe, zdecydowaliśmy się wrócić do Warszawy. [Gospodarz] dał nam z kilo kiełbasy, kilo słoniny [i pieczywo]. [Szliśmy] od piątej rano (to mogło być 12, 15 września, już nie pamiętam dokładnie tych dat). Jak żeśmy [wracali], to już był szron na polach w 1939 roku. [Szliśmy] calutki dzień, prawie do pierwszej w nocy, [dotarliśmy] do [Anina]. Najsprawniejszy byłem [ja, bo] miałem plecak z żywnością, oni musieli za mną iść. Brat starszy to później ponad pół roku leżał [chory] na nogi, odparzył [je], porobiły się rany. 

Włodzimierz Andrzej Grzybowski, cywil, ur. w 1932 r.

Ojciec przysyła z Warszawy: „Natychmiast uciekajcie tam gdzieś na wschód”. Do jakiej miejscowości, nie wiem. Dość tego, żeśmy zebrali taką ucieczkę i w tej ucieczce brali [udział] sąsiedzi, my, państwo Wąsowiczowie i jeszcze ktoś. I uciekaliśmy tutaj na Garwolin, tędy, omijając Warszawę, bo taki mieliśmy przykaz od ojca i od tego furmana, co przyjechał, wioząc tę platformę. To było niepotrzebne, bośmy dojechali aż do granicy tej obecnej na Bugu, tam przy tej Białorusi.

Jak pan tę drogę wspomina?

Okropnie. Garwolin był strasznie zniszczony i w tym czasie myśmy przez Garwolin jechali. Waliło się, paliło się, myśmy biegiem po prostu, biegiem koni, pędem uciekali do jakiegoś lasku. Tam żeśmy się położyli na ziemi i mama nas kocami przykryła, co wydało się śmieszne, bo co to za ochrona, ale jednak jest ochrona. No i tam żeśmy przeczekali to bombardowanie Garwolina i tam tych wszystkich okolicznych. I stamtąd żeśmy jechali dalej na wschód, aż do Bugu.

Wiktor Listopadzki ps. Wróbel, ur. w 1922 r.

Jak zapamiętał pan 1 września 1939 roku?

Oczywiście, pamiętam pierwszy dzień września. Mieszkaliśmy wówczas w Nowym Dworze. Były dwa mosty. Modlin – był jeden most, później drugi most. Rano, o godzinie piątej, już był nalot. Rzucili bombę, nie trafili w most, tylko trafili do rzeki. Cała rzeka Narew, bo tam łączyła się Wisła z Narwią, była [pełna] zagłuszonych ryb. Takie momenty. Poza tym mieliśmy służby w nocy. Była piękna pogoda, księżyc świecił, myśmy patrzyli, samoloty buczały. Była ewakuacja. Wtenczas podstawili pociągi na stację. Mieszkaliśmy blisko stacji, załadował się ojciec z nami, ze wszystkimi pojechaliśmy do Warszawy. Już byłem w Warszawie. Później była odezwa pułkownika Umiastowskiego, żeby ludność Warszawy, młodzież, dorośli opuszczali Warszawę na Garwolin. Myśmy z ludnością opuszczali Warszawę, przez most Poniatowskiego uciekliśmy. Doszliśmy do lasów w Garwolinie. Przeszliśmy, brat starszy szedł, ja młodszy, ojciec z nami, natomiast młodszy brat został przy rodzicach. Ten, który szedł, starszy, zginął w Powstaniu Warszawskim. 

Jak pan znalazł się z powrotem w Warszawie?

Z powrotem się znalazłem w Warszawie tak, że najpierw nas [skierowano] do Garwolina. W Garwolinie bombardowanie było bardzo duże, nalot był, palił się Garwolin. Niemcy okrążyli Warszawę, już doszli z tamtej strony i wzięli nas do niewoli. Już nie pamiętam, jak myśmy szli za Garwolinem, w każdym razie znaleźliśmy się w Stoczku, w nocy, w kościele.

Henryk Jaszczewski ps. Henryk, w 1939 r. 18 lat

W pierwszych dniach września, wydaje mi się, że ósmego, ale nie jestem tego pewien, bo było to dawno, wystąpił o dwunastej w nocy pułkownik Umiastowski i powiedział żeby cała męska część Polaków w Warszawie, wszyscy zdolni do noszenia broni i starsza młodzież, żeby wyszli z Warszawy i szli na wschód, bo za Bugiem będzie się tworzyć armia polska, która będzie się bronić przed Niemcami na Bugu. Miałem motocykl. Wsiedliśmy na ten motor, miałem benzynę w baku i jeszcze butelkę z benzyną i pojechaliśmy. Pojechaliśmy przez Most Kierbedzia, omijaliśmy dziury po pociskach i bombach. Pojechaliśmy prosto drogą na Lublin. Jechaliśmy przez płonący Garwolin, z obu stron ulicy paliły się domy, a my jechaliśmy środkiem. Ludzie szli piechotą, [jechali] różnymi pojazdami… Byliśmy motocyklem na rano w Lublinie.

Wojciech Indraszak ps. Jawor, ur. w 1922 r.

Najpierw byłem przy ochronie mostu kolejowego w Kaliszu. Niemcy dość szybko się zbliżali i wycofywali nas stopniowo trasą Turek Konin w kierunku Warszawy. Pod Krośniewicami zaatakowały nas samoloty niemieckie i myśmy pouciekali w kartofliska… i wtedy bardzo dużo kolegów zginęło od kul. Byli ze mną ci wszyscy koledzy z gimnazjum, którzy dostali takie wezwanie mobilizacyjne jak ja. Po nalotach szliśmy dalej. Ponieważ byliśmy już w rozsypce, to nakazano nam iść do Garwolina, że tam będzie punkt zborny. I szliśmy do Garwolina. Kiedy doszliśmy do Garwolina to stwierdziliśmy, że Garwolin był zbombardowany, tylko kominy sterczały. Znak, że Niemcy wiedzieli chyba o tym, że tam będzie koncentracja. I teraz był problem, co robić dalej, niektórzy na wschód chcieli iść, a ja spojrzałem na Warszawę, która płonęła i mówię „nie, ja wrócę do Warszawy”.

Kazimierz Bednarek, harcerz, ur. 1915 r.

W 1939 roku były naloty niemieckie. Prezydent powiedział, żeby mężczyźni, którzy byli zdolni do wojska, żeby przyszli na wschód. Wszedłem właśnie z Warszawy i szedłem na wschód, czyli doszedłem do Garwolina. W tym czasie jak się szło, to Niemcy już samolotami bombardowali. Jak doszedłem do Garwolina, to już się Garwolin palił. Po drodze wojsko szło i Niemcy, czyli samoloty, zrzucały bomby. Takie były rowy przeciwlotnicze i tam się ludzie chowali. Już nie poszedłem dalej, tylko wróciłem do domu. 

Jerzy Kaczyński, ps. Sokół, ur. w 1923 r.

Wrzesień 1939 roku pamiętam, raz, że były intensywne bombardowania. Później któregoś września (nie pamiętam dokładnie którego) był komunikat, żeby wszyscy mężczyźni wychodzili z Warszawy. Również poczułem się mężczyzną, mając siedemnasty rok, szesnaście lat miałem i wyszedłem z mężczyznami na drugą stronę Warszawy, na Pragę. Stamtąd do Garwolina doszliśmy. W dzień były bombardowania przez niemieckie samoloty, a w nocy żeśmy kontynuowali marsz w kierunku Garwolina. Doszedłem pod Garwolin i z powrotem wróciliśmy, bo już nie było wody pitnej, jeść nie było co i wszyscy mówili, że trzeba wracać. Wróciliśmy do Warszawy. 

Jan Sibiga, ps. Biały

Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

[Pamiętam] po prostu pierwsze komunikaty i ogłaszanie alarmów; potem te nieliczne dni, bo na apel pułkownika Umiastowskiego moi rodzice z częścią mojego rodzeństwa (nie wszyscy, bo część była zmobilizowana) udali się w kierunku wskazanym, czyli na wschód, na Garwolin. Perypetie z tym związane. Bombardowanie przeżyte zresztą w Warszawie, bombardowanie w czasie naszej ewakuacji i potem krótki pobyt u krewnych mojej bratowej w Łaskarzewie. Kilkudniowa walka o Łaskarzew, wkroczenie Niemców, zabranie mężczyzn, spalenie całego Łaskarzewa, domu, w którym przebywaliśmy, i dalej wędrówka do okolicznych wsi. Oczekiwanie na dalszy rozwój wypadków, nadzieja i wiara w to, że jednak nie przegramy tej wojny, wiara w sojuszników. 

Maria Zofia Milewska, cywil, w 1939 r. 11 lat

Jak Niemcy zbliżali się do Warszawy, to mama zabrała mnie i młodszą siostrę. Najstarsza siostra już była właściwie dorosła, dziesięć lat ode mnie starsza. Miałam jedenaście, to ona już dwadzieścia jeden. Zresztą było nawoływane, żeby cywile się z Warszawy wynosili, bo niebezpiecznie. Poszliśmy na wschód, tak jak wszyscy. Ale daleko żeśmy nie zaszli, chyba pod Garwolin. Naturalnie szło się na piechotę. Właściwie, jak żeśmy szli, to były przeżycia. Co chwilę samoloty nie tyle rzucały bomby, jak ostrzelały ludzi, którzy się tam gdziekolwiek [pokazali]. Tak że jak się słyszało, to wszyscy się chowali pod krzaczki, pod drzewa, żeby [nie rzucać się w oczy]. Jak tylko był ruch, to zaraz strzelali. Tak żeśmy pewnie z pięćdziesiąt kilometrów uszli. Naturalnie na noc się gdzieś zatrzymywaliśmy, w tej chwili nie pamiętam dokładnie. W jakiejś wsi żeśmy się zatrzymali i właściwie gospodyni, która nas na noc przyjęła, namówiła mamę, żeby nie szła dalej. Jej mąż był na wojnie, a miała dwoje małych dzieci. Mówi: „A, to i mnie będzie raźniej, a pani gdzie będzie się tułać z dziećmi?”. Tak moja mama tam została. Żeśmy były aż do momentu, kiedy żeśmy się dowiedzieli, że Warszawa już padła. 

Stanisława Deptuła, ps. Janka Janicka

Nazywam się Stanisława Deptuła z męża, Stanisława Gontarzówna z domu. 
Jaki był pani pseudonim w czasie Powstania?

„Janka Janicka”. 

Co pani robiła przed wybuchem II wojny światowej?

Uczyłam się. Byłam w szóstej klasie szkoły podstawowej w powiecie garwolińskim. Moi rodzice byli rolnikami, w związku z tym mieszkałam około pięćdziesięciu kilometrów od Warszawy. 

Jak się nazywali pani rodzice?

Jan Gontarz i Aniela Gontarz. 

Miała pani rodzeństwo?

Tak, miałam trzech braci, siostrę rodzoną i dwie siostry przyrodnie. 

Jakie wartości wyniosła pani z domu rodzinnego, ze szkoły?

Z domu rodzinnego to miłość do ludzi, mądrość postępowania i samodzielność. 

A jak pani wspomina szkołę? Jaki miała wpływ na panią?

Żyłam w środowisku wielonarodowym. Było w moich stronach bardzo dużo Niemców i bardzo dużo Żydów. W związku z tym wrażenia z okresu szkolnego są i dodatnie, i ujemne, bo wydaje mi się, że jeżeli obsadzeni byliśmy przez nauczycieli niemieckich, o pochodzeniu niemieckim, to nie było troski o wiedzę przekazaną dla dzieci. Ja czułam się zawsze niedouczona. I właściwie to całe życie mam taką tęsknotę do uczenia się, ponieważ tego nigdy za dużo. 

A czy państwo mieszkaliście w Garwolinie czy w jakiejś miejscowości opodal?

Nie, to było od Garwolina dwadzieścia trzy kilometry, nad Wisłą. A Garwolin leży w pewnej odległości od Wisły. 

Jak nazywała się pani rodzinna miejscowość?

To była wieś Kępa Celejowska, gmina Wilga. A szkoła nazywała się szkoła powszechna w Powiślu. To był obwód Powiśle, który obejmował bardzo duży teren nadwiślański. 

Czy tam zastał panią wybuch wojny?

Tak. 

Jak pani to wspomina?

Byliśmy w kontakcie z kierownikiem szkoły, który mieszkał w sąsiedztwie. I on właśnie przyszedł i rozmawiał z ojcem o wybuchu wojny. Świadomość miałam pełną, chociaż jeszcze nie było żadnych doświadczeń wojennych. One przyszły później. Ten dzień pamiętam bardzo dobrze. To był bardzo słoneczny ranek. Na naszym podwórku obserwowałam wiewiórki. Mój ojciec oprócz rolnictwa zajmował się zagadnieniami związanymi… zajmował się drewnem. Bardzo lubił i znał ten temat, wyjątkowo dobrze znał. I wśród tych bali drewnianych biegały wiewiórki i słuchałam rozmowy ojca z kierownikiem. To było pierwsze moje zetknięcie z wiadomością [o wybuchu wojny]. Potem przyszły następne. Przyszły całe grupy ewakuowanych ludzi, którzy przychodzili na posiłki do moich rodziców w drodze ucieczki z terenów zagrożonych. To byli cywile i żołnierze. Brałam udział w tej akcji dożywiania. Ale to już były następne [dni]. Pamiętam, były okresy, kiedy stacjonowało w pobliżu wojsko niemieckie. I to były obrazy oddziałów w bardzo bliskiej odległości od mojego rodzinnego domu. A drugi problem… W szkole zrobiono szpital dla rannych żołnierzy. Ja brałam udział w przygotowywaniu materiałów opatrunkowych. Przed wojną byłam w harcerstwie. Nie było to patriotyczne harcerstwo, ale było. Prowadziła go [dziewczyna] pochodzenia niemieckiego, Szulcówna, i poza jakimiś turystycznymi aspektami czy śpiewaniem wspólnym (zawsze lubiłam śpiewać), to zostało mi wiele miłych momentów. Ale to nie było patriotyczne harcerstwo. 

Jak pani później wspomina ten okres okupacji? Czy cały czas mieszkaliście państwo w domu?

Tak, mieszkaliśmy. Nie było nauczycieli. Po zlikwidowaniu szpitala nie było komu uczyć, to się wszystko rozproszyło. I spośród grupy z mojej klasy to [tylko] pięcioro dzieci tylko chodziło z własnej woli do szkoły. Z tym że nauka to była improwizacja nie nauka, bo dobrze, jeżeli [chociaż] spędziliśmy kilka godzin, czytając „Pana Tadeusza” albo inną literaturę. Dlatego że był jeden nauczyciel i on też nie miał dla nas czasu. Pójście do szkoły było dobrowolne – kto chciał, to przyszedł. Po jakimś czasie właśnie ten jeden nauczyciel, który był w naszej szkole, przyszedł do ojca i powiedział, że… A to już było w następnym roku szkolnym jakby, to znaczy na poziomie siódmej klasy szkoły podstawowej. Powiedział do ojca, że szkoda, żebym ja się nie uczyła dalej. Wziął mnie ze sobą, […] przywiózł do Warszawy i poszedł do kierownika szkoły handlowej we Włochach, ponieważ tam we Włochach miał rodzinę. I tam się zatrzymaliśmy [u tej rodziny w pobliżu szkoły] […]. Przyjęto mnie do pierwszej klasy szkoły handlowej. […] Skończyłam dwie klasy szkoły handlowej i ciąg dalszy nauki mojej był nieco konspiracyjny, bo zaczęłam pracować jako sekretarka w firmie, a do szkoły chodziłam wieczorem na kursy, które były pod patronatem szkoły Żmichowskiej. 

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *