Wanaty – 28 lutego 1944 r.

W latach 60. Instytut Zachodni z Poznania prowadził badania na temat pacyfikacji wsi w Generalnej Guberni w czasie II wojny światowej. W naszym powiecie prowadził badania nad wsią Wanaty, która stała się celem akcji pacyfikacyjnej w dniu 28 lutego 1944 r. Wyniki prac zostały opublikowane w artykule Barbary Bojarskiej, pt. Pacyfikacja wsi Wanaty w lutym 1944 roku („Przegląd Zachodni” 1966, nr 5, s. 118-128). W artykule tym cytuje się protokoły z zeznań trojga ocalałych świadków tej tragedii: Władysława Górzkowskiego, Julianny Olejnik i Józefy Paciorek, które zapisali pracownicy Instytutu Zachodniego. Poniżej je cytujemy.

Władysław Górzkowski, był mieszkańcem wsi Wanaty. Tragicznego dnia udało mu się schować w stodole. Na tym portalu publikowaliśmy już jego relację o Wanatach. Teraz cytujemy protokół jego zeznania z 1961 r.

W lutym 1944 r. przebywali w lasach niedaleko naszej wsi partyzanci. […] Zliczyłem ich pewnego dnia, gdy całą grupą przechodzili przez Wanaty. Naliczyłem ich 91. Niektórzy mieszkańcy wsi należeli również do partyzantów. W każdym razie mieli oni kontakty z partyzantami przebywającymi stale w lesie. Żandarmi niemieccy poszukiwali przez pewien czas dwóch mieszkańców Wanat, których podejrzewali o udział w partyzantce. Chodziło im o braci Antoniego i Stefana Kędziory. W grudniu 1943 r. schwytali oni Stefana Kędziorę i zabili na podwórzu jego gospodarstwa. Dnia 21 lutego 1944 r. przybyło do wsi 18 żandarmów (Schutzpolizei) z Łaskarzewa. Poszukiwali oni Antoniego Kędziorę. W tym dniu partyzanci w większej grupie pokazali się Niemcom na skraju lasu przylegającego do Wanat. Niemcy natarli na nich, a oni cofnęli się w głąb lasu i w ten sposób wciągnęli za sobą Niemców. W odległości 3 km od wsi partyzanci zrobili na nich zasadzkę, zabili pięciu a trzech zranili. Dziesięciu Niemców zdołało uciec. Przez następny tydzień wszyscy mężczyźni z Wanat chronili się w pobliskich wsiach w obawie przed represją ze strony Niemców. Tymczasem z niedzieli na poniedziałek dn. 28 lutego o godzinie 2 w nocy wojsko niemieckie podzielone na grupy otoczyło całą wieś. O świcie żołnierze wkroczyli do wsi i porozstawiali warty na wszystkich ulicach. Stanęli w odstępach i pilnowali, aby nikt ze wsi nie uciekł. Pragnę zaznaczyć, że mężczyźni, którzy opuścili swe domy przed tygodniem, w międzyczasie wrócili. Żony żartowały sobie z nich nawet z powodu ich obawy przed Niemcami. W chwili rozstawiania wart niektórzy z nich uciekli w pole, ale tam zostali zastrzeleni przez wartowników. Około godziny 7 rano przeszła przez wieś większa grupa żołnierzy mordując kolejno w zagrodach wszystkich bez wyboru — mężczyzn, kobiety i dzieci. Żołnierze z następnych grup wyprowadzali inwentarz żywy i wynosili z mieszkań odzież. Czterej żołnierze z ostatniej grupy chodzili od zagrody do zagrody i zapalali wszystkie budynki. Zagrody w Wanatach stały w pewnej odległości jedna od drugiej. Żona moja przebywająca tego dnia rano na podwórzu usłyszała w pewnej chwili strzały padające w obrębie zagrody mego stryjecznego brata. Jeden z żołnierzy po wyjściu z jego domu skierował swe kroki do nas. Gdy wszedł do domu, strzelił w sieni na postrach. Następnie zastrzelił w pokoju po drugiej stronie sieni mego lokatora — Jana Boratyńskiego i jego syna Zdzisława. Potem wszedł do mego pokoju i skierował pistolet na mnie. Zdążyłem zasłonić głowę rękami, a kula przeszyła mi obie ręce nie naruszając kości. Rzuciłem się na ziemię. Żołnierz zabił potem moją żonę; po chwili stanął na moich plecach. Słyszałem, jak obszedł całe mieszkanie i gdy się upewnił, że nikogo więcej nie ma, wyszedł. Wówczas podniosłem się i usiłowałem podnieść żonę, która otrzymała strzał w głowę i niestety już nie żyła. Usłyszałem głosy Niemców dochodzące z mego podwórza, więc umazałem się krwią żony i położyłem się ponownie na podłodze udając nieżywego. Leżałem tak około 15 minut, po czym wyszedłem do obory i tam schroniłem się na strychu. W międzyczasie Niemcy weszli do mego domu i obrabowali go. Ponieważ zostawiłem krwawy ślad ręki na stole (na ceracie), żołnierze domyślili się, że ktoś ranny uciekł z domu. Szukali mnie w stodole i w oborze, ale nie znaleźli. Słyszałem, jak jeden z żołnierzy powiedział po ukraińsku, że ja i tak spłonę, gdy podpalą całą zagrodę. Orientowałem się, że żołnierze ci byli przeważnie Ukraińcami służącymi w wojsku niemieckim. Widziałem potem przez szparę w ścianie obory, jak następna grupa żołnierzy zabierała cały mój inwentarz. Widziałem też stamtąd, jak płonęły wokół wszystkie zagrody, a ogień począł się zbliżać do mego gospodarstwa. Czterej żołnierze zapalali moje zabudowania przy pomocy nafty lub benzyny. Obora miała połączenie z budynkiem mieszkalnym. Dach był kryty blachą i papą. Gdy żar ognia i dym zaczęły mnie dusić, skoczyłem na ziemię i ukrywałem się w śród płonących budynków. Wkrótce zdołałem wejść do piwnicy domu mieszkalnego, której ogień nie objął. Tam przesiedziałem do wieczora. Gdy zauważyłem, że wartownicy odchodzą, wyszedłem z piwnicy i tego samego dnia pojechałem do krewnych w Przychodzie. Pozostałem tam do końca okupacji.

Julianna Olejnik z domu Boratyńska również była mieszkanką Wanat. Jej również udało się ukryć przed mordercami.

Dnia 21 lutego 1944 r. w działam, jak żołnierze niemieccy weszli do wsi i prowadzili ze sobą dwóch Polaków z Lewikowa — Zięciniaka i Maciejewskiego. Maciejewski w pewnej chwili uciekł, a Zięciniaka doprowadzono do moich sąsiadów — Kędziorów. Stamtąd uciekł im także Zięciniak, za którym strzelali. Na odgłos strzałów stanęli na skraju lasu w pobliżu wsi partyzanci. Żołnierze niemieccy na ich widok podbiegli do lasu. Koło Samogoszczy partyzanci zabili w potyczce pięciu z nich i kilku zranili. Po tym incydencie niektórzy mężczyźni uciekli ze wsi. Wrócili oni jednak w niedzielę dnia 27 lutego do swych domów. W nocy z 27 na 28 lutego około godziny 2 przyjechało do wsi kilka samochodów zapełnionych żołnierzami niemieckimi. Brat mój widział tych żołnierzy i rozmawiał z nim i po ukraińsku. Żołnierze mówili, że nic złego nie zrobią we wsi. Brat mój nie dowierzał im jednak i uciekł ze wsi zabierając ze sobą 17-letniego syna i szwagra — Aleksandra Skoczylasa. O świcie wszedł jeden z żołnierzy do mego domu i zażądał wódki. Dałam mu wódkę i rozmawiałam z nim. Był on wartownikiem i mówił, że czeka na rozkaz oficera. Potem przyszedł drugi żołnierz i też zażądał wódki. Powiedział, że jest z gestapo z Warszawy. Po pewnej chwili poszłam na strych i stamtąd zauważyłam , że wieś zaczyna się palić, a na sąsiednim podwórzu zabijają Jana Trzciałkowskiego i jego pasierba Mariana Dąbrówkę. Zbiegłam na dół i ostrzegłam rodzinę, że i nas wkrótce zabiją. W tym czasie przebywały w moim domu poza mężem Józefem oraz dziećmi, 6-letnim Witoldem i 4-letnim Zygmuntem, matka moja Zuzanna Boratyńska, siostra Franciszka Witkowska i teściowa Franciszka Niedźwiedzka. Wkrótce — jak przewidziałam — weszło do naszego domu trzech żołnierzy. Rozejrzeli się oni po mieszkaniu i spytali po polsku, gdzie gospodarz. Odpowiedziałam, że jest koło stodoły. Tłumaczyłam też, że nie jesteśmy winni temu, co się stało przed tygodniem, bo byliśmy tego dnia w Sobolewie i odstawialiśmy tam kontyngent mięsny. Żołnierz krzyknął do mnie ‚idź ty!’ i gdy się odwróciłam, strzelił do mnie w głowę. Upadłam przestrzelona od szyi z tyłu (koło ucha) do przedniej szczęki dolnej (cztery zęby wypadły). Straciłam przytomność, a gdy ją odzyskałam, usłyszałam jak jeden z żołnierzy powiedział do drugiego: ’Tu jest siedem zabitych’. Po ich wyjściu matka moja, zraniona tylko, przeszła z pokoju do kuchni i na widok nas leżących, tzn. siostry, teściowej, mego 4-letniego syna Zygmusia i mnie, zaczęła płakać. Siostra moja i ja odezwałyśmy się i prosiłyśmy matkę, aby się położyła i w ten sposób mogła się jeszcze uratować. Żołnierze niemieccy usłyszeli naszą rozmowę i wrócili z podwórza do pokoju. Jeden z nich stanął nad nami i zastanawiał się, do której z nas strzelić. Matka moja w dalszym ciągu płakała nad nam i, wobec czego jeden z żołnierzy krzyknął: ’Mało ci się dostało, trzeba ci poprawić’ i strzelił do niej zabijając na miejscu. Po ich wyjściu zauważyłam, że syn mój Zygmunt jeszcze żyje. Siostra oświadczyła, że nie jest nawet ranna. Umazała się moją krwią i nakazała mi leżeć obok siebie. Po chwili weszli znowu żołnierze i pozabierali nasze ubrania z szaf. Strzelili wówczas raz jeszcze, ale nie wiem do kogo. Pozabierali potem bydło i cały inwentarz. Raz jeszcze weszli do mieszkania, sprawdzali przez szczypanie, czy żyjemy, otworzyli okno i znowu strzelili. Dom stanął zaraz w płomieniach, a synek mój zerwał się z łóżka, na którym leżał przez cały czas udając nieżywego i chciał wyskoczyć przez okno. Podniosłam się więc, aby go zatrzymać, ale żołnierz stojący pod oknem strzelił do niego i zabił go. Straciłam na chwilę przytomność i upadłam. Wkrótce jednak wyczołgałam się z kuchni i zatrzymałam się w komórce. Gdy ogień tam doszedł, wyczołgałam się na podwórze i pozostałam jakiś czas na śniegu. Po pewnym czasie podniosłam się i zaczęłam szukać siostry, ale nie znalazłam jej nigdzie. Powróciłam więc do domu i w piwnicy pozostałam do rana następnego dnia, kiedy to z Woli Łaskarzewskiej przyszedł do Wanat mój wuj Wojciech Wichnowski i znalazł mnie tam. Przekonaliśmy się, że wszyscy z rodziny, poza mną, zostali zabici. Zwłoki męża leżały w stodole, a siostry w piwnicy. Wieś cała została spalona. W dniu 28 lutego zamordowano 108 mieszkańców Wanat.

Trzecia ze świadków – Józefa Paciorek – również była mieszkanką Wanat. W cudowny sposób udało jej się uniknąć śmierci.

Dnia 27 lutego 1944 r. mąż mój i syn wyjechali do Łaskarzewa, aby stamtąd udać się do Niemiec na roboty przymusowe. Ja zostałam z córką w domu. O godzinie 2 w nocy z 27 na 28 lutego Niemcy otoczyli Wanaty. Weszło ich 25 do mego domu i posilali się u mnie. Wszyscy mówili po ukraińsku. Wprowadzili oni do mego domu karabin maszynowy. W pewnej chwili usłyszałam strzał pod domem. Okazało się, że strzał ten padł w kierunku uciekającego sąsiada Józefa Kędziory, który jednak zdołał zbiec. Żołnierze wkrótce potem wyszli z mego mieszkania. Jeden z nich wychodząc powiedział, że nikt żywy z tej wsi nie wyjdzie. Ponieważ syn mój tego dnia wyjeżdżał z Łaskarzew a do Niemiec, żołnierze pozwolili mi wyjść ze wsi, abym mogła się z nim pożegnać. Nie pozwolili mi oni jednak zabrać mojej 12-letniej córki Mieczysławy. Przechodziłam przez kilka wart, zanim doszłam do Łaskarzewa. Tam się dowiedziałam tego dnia, że Wanaty zostały spalone, ludzie wymordowani, inwentarz zabrany. Po tygodniu przyjechałam tu i zobaczyłam zgliszcza wsi. Dom mój był spalony, a córka zwęglona leżała w zgliszczach. Przez cały czas do wyzwolenia przebywałam w Woli Łaskarzewskiej.

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

One thought on “Wanaty – 28 lutego 1944 r.

  1. Jest błąd w tekście :”Julianna Olejnik z domu Niedźwiedzka”. Powinno być Julianna Olejnik z domu Boratyńska. Pani Julianna pv Niedźwiedzka sv Olejnik. Wynika to z samego tekstu,ale zwróciłam uwagę na to, bo siostra Julianny Franciszka Witkowska z domu Boratyńska, która wtedy zginęła, to pierwsza żona mojego dziadka (wtedy przebywała w domu rodziców w Wanatach,bo uparła się by tam wrócić, choć dziadek nie chciał, ale w końcu się zgodził). Franciszka Witkowska została pochowana w Łaskarzewie w grobie rodzinnym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *