Bracia Turscy z Łaskarzewa

Bracia Turscy z Łaskarzewa opisani w wywiadach Włodzimierza Trąmpczyńskiego – czerwiec 1914 r.

Cz. 1

Źródło: „Dzień” 19.06.1914, nr 140

Z wywczasów dziennikarskich

W kościele małego miasteczka – Typowy most polski. – Wrażenia z Łaskarzewa. – Bracia Turscy. – Niezwykli działacze. – Sklep, jakich mało na prowincji. – Rozmowa z kierownikiem

Któżby nie znał przepięknego, chwytającego za serce, prawdziwie polskiego obrazu nieodżałowanego artysty ś.p. Piechowskiego p.t. „Rezurekcja w wiejskim kościółku”? I gdzież u nas ten Polak wierzący, któryby nie odczuwał dziwnego czaru, jaki roztacza nabożeństwa przedwieczorne, czy to „majowe”, czy odprawiające się oktawie Bożego Ciała gdzieś w głuszy prowincjonalnej?

Ucieszyłem się też szczerze, gdy przy obiedzie jedna z pań obecnych zaproponowała przejażdżkę do Łaskarzewa dla wzięcia udział w uroczystości kościelnej.

– Pomodlimy się, porobimy sprawunki – zachęcano – a pan będzie miał sposobność poznać niezwykłych działaczy, dwóch braci Turskich.

Coprawda, nigdy o takich niezwykłych działaczach nie słyszałem, z niedowierzaniem też przysłuchiwałem się pochwałom nadzwyczajnym i sceptycznie przyjmowałem wszelkie opowiadania. Ten sceptycyzm wzmógł się jeszcze, gdy przebywszy ładną wprawdzie, ale diablo uciążliwą drogę piaszczystą, dotarliśmy do miasteczka i ani rusz dalej!

– Cóż się stało? – pytam stangreta.

– Przed rokiem zepsuł się most na rzece, a ja myślałam, że go już przecież naprawili. Trzeba nam objechać z innej strony, ale to ciężka będzie droga. Chyba przejedziemy w bród.

– Może bardzo głęboko? – zawołały lękliwie niewiasty.

– Nie głęboko, ale zawsze lepiej na wszelki wypadek nogi unieść do góry.

Wjeżdżamy w wodę, konie zanurzają się prawie po pas w czyściutkiej wodzie ładnej bardzo rzeczki, noszącej nazwę „Promyk” i za chwilę lądujemy szczęśliwie już w Łaskarzewie.

Pierwsze wrażenie fatalne. Z wyjątkiem jedynej, wcale gustowniej siedziby miejscowego obywatela i handlarza trzodą, p. Jaroszyńskiego, najnędzniejsze domki, w tym domkach sklepiki, a w tych sklepikach żyd na żydzie z milutkimi, żółto-chorągiewkowymi bachorkami, ale na szczęście bez nieodzownych zazwyczaj kóz.

Pojawienie się zgrabnej bryczki, zaprzężonej w rosłe, dobre konie, wywołuje wrażenie, ściągają też nas oczy różnych Sur, Małek, Lejzorów i Ajzyków.

Mijamy wązką i wstrętnie brudną uliczkę o torturowym bruku, wjeżdżamy na rynek ogromny, w którym dominuje okazały, ale trochę zaniedbany z zewnątrz kościół o dwóch dużych wieżycach. W rynku domy przeważnie murowane, schludne, nie wysokie, najwyżej jednopiętrowe, bo i po co miałyby być wyższe? Czyż tu grunt takie drogi, jak w Warszawie?

– Nabożeństwo zacznie się dopiero za pół godziny – objaśnia jeden z mieszczan, wobec czego nasze panie poszły ten czas przeczekać w kościele, ja zaś dałem ulgę mej żyłce dziennikarskiej i ruszyłem na wywiady dla „Dnia”.

– Gdzie mieszka p. Turski? – zapytałem przechodnia.

Spojrzał zdumiony. Jak można w Łaskarzewie nie wiedzieć o p. Turskim.

– A którego p. Turskiego panu chodzi? – rzekł z uśmiechem – czy o pana Adolfa, czy też  naszego proboszcza kochanego, księdza Michała?

– O jednego i drugiego – odparłem bez namysłu.

– Pan Adolf jest w sklepie, a ksiądz proboszcz w kasie oszczędności.

Nie potrzebowałem dalszych objaśnień, bo oto na froncie ładnego, bardzo czystego i schludnego domku, tuż przy murze kościelnym, wyczytałem wielki napis: „Łaskarzewskie Towarzystwo spożywcze”.

Wchodzę do wnętrza i, bez najmniejszej mówię to przesady, na samym wstępie jestem olśniony tem, co tutaj ujrzałem. Ależ takiego sklepu niepowstydziłaby się Warszawa, nawet na ulicy Marszałkowskiej. Widno, dwa wejścia, towarów moc, a wszystko ułożone ze znajomością rzeczy, wszędzie ład, czystość, szyby aż lśnią z szafach i oknach.- Czem mogę służyć? – podbiega jeden z pracowników, a jest ich aż sześciu.- Chciałem pomówić z p. Turskim.- Jak najchętniej – odzywa się głos z boku i widzę przed sobą młodego mężczyznę, nadzwyczaj uprzejmego, a jako iskra szybkiego w ruchach i mowie.Przedstawienia wzajemne i za chwilę p. Adolf Turski oprowadza mnie po całym lokalu, bo na sklepie frontowym wcale się nie kończy.- Doskonale pan trafił – mówi – teraz bowiem mam godzinkę wolniejszą, ale gdy się skończy nabożeństwo, nie mógłbym mu służyć objaśnieniami.- Czyż tak świetnie idzie interes? – zapytałem.- Istotnie świetnie. Targi nasze miesięczne wynoszą z górą 3,000 rb., a przed świętami Wielkiej Nocy i Bożego Narodzenia targujemy około 5,000 rb. Ale też staramy się mieć sklep tak zaopatrzony, ażeby nie brakowało niczego. Od szpagatu, kawy, pieprzu aż do najprzedniejszych trunków, likierów – wszystko mamy w dziale kolonialnym i to wszystko w najlepszym gatunku, sprowadzane z najpewniejszych źródeł.- Zapewne sprowadza pan z hurtowni warszawskiej? – zapytałem.- Czasami, ale rzadko. Bo i czemuż mam używać pośrednictwa, kiedy mogę nawiązać stosunki wprost z producentem? My sami tworzymy już rodzaj hurtowni.Przechodzimy do drugiego pokoju, gdzie mieści się szkło, porcelana, wyroby kamienne, trzeci pokój żelazo, czwarty nafta i smary, piąty mąka i kasza itp. Czego tu niema? To nie sklep już, ale „Wahrenhas” na duże rozmiary. Nawet kilka ubrań po 14 rb. wisi na ścianach na próbę.Pan Adolf Turski oprowadza mnie po piwnicach, magazynach i wszędzie daje objaśnienia takie fachowe, tak oparte na gruntownej znajomości rzeczy, ze doprawdy nie spodziewałem się nic podobnego w naszym, zabitym kącie, w takiem… Łaskarzewie.- Widzę, że pan musi być kupcem z zawodu, a nie z przypadku – rzekłem.- Zgadł pan dobrodziej. Pracuję w zawodzie kupieckim od lat 15-tu i doszedłem do przekonania, że tylko tam kooperatywy mogą się rozwijać dobrze, gdzie do pracy zabierają się fachowcy, nie dyletanci. Najlepszy tego dowód mamy na poblizkim Sobolewie, gdzie nie przez złą wolę, ale przez nieumiejętność prowadzenia towarzystwo stanęło nad brzegiem przepaści i my musieliśmy teraz ratować sytuację, objąwszy ster u sąsiadów w swoje ręce. Ale o tem wszystkiem objaśni pana najlepiej mój brat, jeżeli pan pozwoli, możemy się przejść na plebanię.- Może ksiądz proboszcz odprawia nabożeństwo?- Zastępuje go wikary, brat kończy właśnie czynności w Kasie i za chwilę będzie panu służył.Poszła w kąt moja adoracja nabożeństwa majowego. Obowiązek dziennikarski zmusza, zawarcie znajomości z niezwykłym działaczem nęci, więc podążamy z p. Adolfem Turskim na plebanję.Ale o tem już w następnym liście.Włodzimierz TrąmpczyńskiPodzamcze-Krępa, w czerwcu

Cz. 2

Źródło: „Dzień” 25.06.1914, nr 145

Z wywczasów dziennikarskich

Na plebanji w Łaskarzewie. – Kapłan o żelaznej woli. – Rezultaty trzyletniej działalności. – Cegielnie, kasa, sklepy chrześcijańskie. – Podła broń żydowska. – Sukurs od Icy – nie damy się! – Trochę uwag. – Gołębie proboszczowskie.

Niemal po spartańsku mieszka ksiądz proboszcz, dużej, bo 8.000 dusz liczącej parafji w Łaskarzewie. Dwa pokoje, stołowo-salonikowy i sypialny – oto wszystko. Umeblowanie skromne, a za całą ozdobę służy dużo kwiatów w oknach.

Nie czekaliśmy długo na przybycie gospodarze tej plebanji i po chwili zjawiał się ks. Michał Turski, człowiek w pełni sił męskich, żywy w ruchach i w mowie. Od razu znać męża, którego cechą główną jest stanowczość.

– Zasadą moją jest – mówił ks. T., gdyśmy zajęli miejsca na trzcinowych fotelikach – siedzieć cicho, nie szukać rozgłosu, nawet unikać tego, ażeby ludzi o nas dużo mówili, ale działać, działać bez przerwy.

– Widziałem już rezultaty tego działania – wtrąciłem.

Uśmiechnął się pleban i rzekł:

– To dopiero cząstka naszych rzeczy już dokonanych i zamiejscowych. Przebiegnijmy wszystko po kolei. Przedewszystkiem tedy zaznaczyć muszę, że parafję łaskarzewską objąłem w warunkach nadzwyczaj ciężkich. Miasteczko biedne dwukrotnym w ciągu trzech lat uległo pożarom, ostatni zaś pożar przed 3-ma laty był tak gwałtowny, że z ludnej osady zostały prawie w całości gruzy.

Trzeba było najpierw pomyśleć o odbudowie miasteczka. Lasów wprawdzie w okolicy co niemiara, tu lasy podzameckie, z drugiej strony majorackie, dalej pp. Hordliczków, ale drzewo drogie, a mieszczanie biedni. Znalazł się jednak modus in rebus, tuż pod Łaskarzewem bowiem są wyborne pokłady gliny. Dlaczego ich nie wykorzystać? Po naradzie zatem z obywatelami miejscowymi postanowiliśmy wybudować własną cegielnię. Pieniądze się musiały znaleźć i oto cegielnia stoi, a że nie kroimy na żadne zyski, więc bardzo dobrą cegłę oddajemy po 13 rb. za 1000 wtedy, gdy wszędzie płaci się 16 rb., a jak pod Warszawą, to nawet 18 rb. i więcej. Te wszystkie domy, które pan widział w rynku, wystawione zostały z naszej cegły miejskiej.

–  W tych warunkach warto się tu okupić i pobudować rzekłem.

– Bardzobym panu radził to uczynić – powtórzył ks. Turski. – Położenie wysoki, zdrowe, 30 włók lasu pod nosem, rzeczka okrąża teren, komunikacja z Warszawą dogodna, po wielkich staraniach wymogliśmy bowiem, że cztery pociągi się zatrzymują na przystanku i pisma ranne mamy już o 12-ej w południe. A przytem grunta tanie, za 150 rb. można nabyć morgę.

– Obok cegielni – ciągnął czcigodny kapłan dalej – wielką rolę w życiu naszego miasteczka gra Kasa Pożyczkowo-Oszczędnościowa, rozwijająca się nadzwyczaj zdrowo. Oto dziś np. wypłaciliśmy 8000 rb. i to wyłącznie pożyczki wzięta na cel, a nie na skonsumowanie. Obroty w tym roku, wedle przypuszczalnego obrachunku, przekroczą 300,000 rb. Wyrobiłem tez sobie to, że jakkolwiek norma pożyczki nie powinna przekraczać 300 rb., wolno nam w wyjątkowych razach szafować większemi sumami, więc też daliśmy cegielni 2000 rb., dajemy kredyt w razie potrzeby, większy sklepowi i w ogóle staramy się robić ruch pieniężny.

– Wobec takich obrotów – zrobiłem śmiałą uwagę – dziwi mnie, że instytucja poważna gnieździ się w marnym domu i w izbach prawie chłopskich.

– I o tem pomyśleliśmy. Nabyliśmy już w rynku posesję za 9500 rb., tam też się umieścimy, a oprócz tego w domu naszym otwieramy sklep z drugimi towarami bławatnemi. Już ten sklep istniałby, bo co najważniejsza, wyrobiłem sobie odpowiedniego człowieka do prowadzenia, ale brak mi jeszcze pieniędzy. Bez 6000 rb. gotówki nie rozpocznę, uważam bowiem za nonsens rzucanie się na przedsiębiorstwa bez odpowiedniej gotówki i bez naprzód, z góry ku temu przygotowanych ludzi.

– Niech mi pan wierzy, że wszystkie kooperatywy powinnyby pójść, a jeżeli nie idą, to dlatego, że kapitału jest zamało, a do roboty biorą się ludzie bez pojęcia o handlu. Najlepszy dowód na Sobolewie. Tamtejszy sklep musiałby runąć, gdyby się nie byli zwrócili do nas o radę. Rozejrzałem się dobrze, spostrzegłem, że grunt jest dobry pod nogami, wiec nie zawahałem się objąć sklep sobolewski nawet z minusem, obsadziłem go swoimi ludźmi i dziś już płyniemy całą parą. Towary sprowadzamy dla siebie i dla Sobolewa od razu, na czem wychodzimy dobrze.

– Rzecz naturalna – zauważyłem – że te towary sprawdzacie panowie wyłącznie od chrześcijan.

– Ma się rozumieć, chociaż… tu ks. Turski, namiętny palacz, pociągnął nerwowo kilka razy dym z papierosa – chociaż są towary, które muszą przejść przez ręce żydowskie, zanim się dostaną do nas. Np. świece newskie reprezentuje żyd Bergson, polewy do garnków, bardzo ważnego u nas artykułu, również nie dostaniemy u chrześcijan.

– Jakże żydzi zachowują się wobec takiej działalności księdza dobrodzieja? – zapytałem.

– Przeklinają, plują, ale ciągle jeszcze chcą trwać na miejscu i pocieszają się, że haniebnymi intrygami i „donosami” wytrącą mi oręż z ręki. Trzy razy wskutek denuncjacji żydowskich zjeżdżano tutaj na rewizję z Siedlec. Obecnie zasypali skargami, po przejściu Łaskarzewa do guberni lubelskiej, nowego gubernatora. Nie zawahali się nawet oskarżyć mnie przed J.E. ks. biskupem Jaczewskim, a w skardze swojej powiadają, że dawniej wszyscy tu żyli, jak bracie, była święta zgoda i dopiero po przybyciu tego gałgana, tego ks. Turskiego, wszystko się popsuło. Żydzi nie mogą spać spokojnie, bo boją się pogromu, podpalenia, rabunku.

– Na szczęście, głupie te brednie, świadczące tylko o bezsilnej nienawiści, jak dotąd, budzą uśmiech, ale któż może ręczyć, czy zajadłość semicka nie posunie się dalej jeszcze! Ale i ja czuwam.

– Więc jednak żydzi już odczuwają rezultaty działalności księdza proboszcza? – zapytałem.

– Jakże nie mieliby odczuwać? Przecież jeżeli nasz sklep obraca do 40,000 rb. rocznie, to musiała odpaść im klijentela, a dowodem tego, że tak jest, były niewykupienie patentów przez 18 żydowskich sklepikarzy. Mamy zatem w tym roku o całe 18 sklepów żydowskich mniej, co jak na Łaskarzew, stanowi już bardzo dużo. Zobaczymy dopiero, co to będzie, gdy powstanie jeszcze nasz sklep bławatny i gdy z czasem pomyślimy o innych gałęziach handlu, o rozszerzeniu działu żelaznego, a przedewszystkiem o handlu zbożem. Niech tylko Pan Bóg doda mi sił i zdrowia, a jeśli pan przybędzie do Łaskarzewa za 5 lat, to nie pozna pan naszego miasteczka. Już dziś nie jest ono takie żydowskie, jak się wydaje. Toć katolików liczymy 2900 na 4000 ludności.

– Ale ksiądz proboszcz wspomniał, że żydzi chcą trwać i bronią się pazurami – rzekłem.

– Do czasu tego będzie. Tym, którzy ich wspomagają, znudzi się ostatecznie ciągle dawanie sukursu bez żadnego rezultatu. Jest faktem dowiedzionym, że w r. 1913 żydzi łaskarzewscy otrzymali od „Icy” 4000 rb., a na ten rok przeznaczono im 8000 rb. dla podtrzymania walki w handlu z chrześcijanami. I to wszystko poszło na marne. Ceny w naszym sklepie są tak nizkie, że nie mogą ich obniżać, a towar ich nawet w przybliżeniu równać się nie może z naszym. Zysków nie chcemy, administracja bajecznie skromna (1200 rubli dla personelu, złożonego z 6 osób), więc gdzież oni mogą wytrzymać konkurencję!

– Pozwolę sobie zrobić uwagę – przerwałem – że sklep, który obraca 40,000 rb. rocznie, mógłby i powinien lepiej wynagradzać personel za jego ciężką pracę. Wielki mąż niezapomniany nigdy, ś.p. ks. Wawrzyniak, ogromnym był przeciwnikiem pracy za darmo, lub za byleco. „Za psie pieniądze psi mięso jedzą”, jak zwykle mówiono z chłopska.

– I ja tego samego jestem zadania, nie mogę jednak narazić się nawet na cień zarzutu, iż rządzę się nepotyzmem. Zresztą mój brat jest kawalerem, obyć się może łatwiej – śmiał się dzielny kapłan, spoglądając na p. Adolfa. – W każdym razie dążymy do poprawy losu pracowników, ale najpierw trzeba się ugruntować. Na sklepie są długi, towaru mamy za 14,000 rubli, ale i zobowiązań jest sporo, inaczej zaś być nie może, gdy udziałowców 5-rublowych jest tylko 252, choć przybywają stale. Buchalterję tu i w kasie prowadzę sam, więc i ten wydatek odpada.- I za to również ksiądz proboszcz nic nie pobiera? – zawołałem.

– Owszem, otrzymuję po 150 rb., tych pieniędzy jednak nie biorę dla siebie, lecz na zebraniu powiedziałem tak: „Jeśli chcecie, ażebym wam więcej poświęcał czasu, to musicie wyznaczyć pewną sumę dla drugiego wikariusza!” Zgodzono się jaknajchętniej i oto jutro zjedzie trzeci ksiądz do Łaskarzewa, rezydent, któremu odstępuję swoją pensję i część mieszkania.

Zaimponowało mi to poczucie obywatelskie tak, że nie pytałem o więcej, a że nabożeństwo majowe się skończyło, więc pożegnałem istotnie niezwykłego działacza długim i mocnym uściskiem ręki. Ksiądz Turski odprowadził mnie do progu i teraz byłem świadkiem ciekawego widowiska.

Z chwilą ukazania się sutanny we drzwiach, jakaś chmura zasłoniła, niebo, a nad głową moją rozległ się szum tak głośny, że zdziwiony podniosłem wzrok do góry. Ze wszystkich stron, łopocząc skrzydłami, zlatywać się zaczęły gołębie.

– Czekajcie ptaszyny, zaraz was nakarmię, długo czekałyście dzisiaj.

I powrócił kapłan z woreczkiem grochu.

Szkoda, że nie miałem z sobą aparatu fotograficznego, bo uwieczniłbym tę scenę. Ksiądz na silnym wietrze, który miotał sutanną i pelerynką, rzuca ptakom groch. A tych gołębi setki, tak jest! – setki wszelkich barw i wszelkich gatunków.

– Jedyna to moja pasja, innych nie mam – rzekł ksiądz.

– Ma ksiądz proboszcz drugą pasję – odrzekłem – służenia dobrze krajowi.

Włodzimierz Trąmpczyński

ks. Michał Turski

Podziel się tym ze znajomymi! Poinformuj ich o garwolin.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *